Kazimierz L. pracował w wydziale kryminalnym. Robił w kieszonkach. Był dobry. Znał wszystkich krakowskich złodziei i cinkciarzy. Nienawidzili go, ale liczyli się z nim. Wychowanek Feliksa Stamma, bokser odnoszący sukcesy na ringu, potrafił nie tylko wytropić złodzieja, ale i przyłożyć.
Pochód
3 maja 1987 r. po mszy na Wawelu miała się odbyć manifestacja. Wiadomo było, że w tłumie zawsze są kieszonkowcy, bo to szybki i prosty zarobek. Kazimierz L. miał wziąć w niej udział i zwrócić uwagę na dobrze sobie znanych chłopaczków. Nie obchodziły go zdarzenia polityczne. Twierdzi, że zwracał uwagę tylko na swoich podopiecznych. Zbigniewa Romanowskiego rozpoznał od razu. Spotykał go codziennie, jak handlował walutą. Widział też wielu innych. Szedł więc w pochodzie. W pewnym momencie ktoś wcisnął mu transparent. Zanim się zorientował, rozległy się głosy: - Kto temu chujowi to dał? Ktoś krzyknął, że to pies. Tłum ruszył na niego. Mówi, że musiał się bronić. Na ułomka nie trafiło. Ale swoje oberwał. Według lekarza, który go wtedy badał na pogotowiu, nieźle dostał.
Ofiary
Podczas tej manifestacji zatrzymano kilkanaście osób. Dostali kolegia i po kilka tysięcy złotych kary za udział w nielegalnej demonstracji. Zapłaciła za nich krakowska kuria. Po pewnym czasie okazało się, że wśród zatrzymanych są ofiary pobicia. Wśród nich Romanowski. Twierdził, że pobił go Kazimierz L. Za poszkodowanego uważa się także Ryszard Bocian, sąsiad L. Mówi, że dostał od niego wtedy w mordę. I choć wówczas, w PRL, Romanowski wycofał się z tych zeznań i odmówił współpracy z organami ścigania, a Bocian nie mógł sobie przypomnieć okoliczności mordobicia, to w 10 lat później obaj opowiedzieli prokuraturze, że zostali skatowani przez Kazimierza L.
Zbrodniarze
Podobno Romanowskiego pobił też kolega Kazimierza L. - Tomasz Warykiewicz. Też z kryminalnej. Znakomity milicjant, a potem policjant. Pozytywnie zweryfikowany, tworzył nowe struktury przeciwko krakowskiej mafii. Już we właściwej Polsce. Przez jakiś czas był naczelnikiem wydziału operaqi specjalnych w CBŚ. Także w ramach ONZ szkolił poliqantów w Bośni. Aż wreszcie został doradcą szefa CBA, gdy powstawała ta nowa służba. Nagle wszystko się zawaliło, bo krakowskie media, a przede wszystkim Maciej Gawlikowski - dziennikarz z Krakowa, czynny działacz KPN - ogłosiły go zbrodniarzem komunistycznym, bandytą, bestią i oprawcą niewinnych ludzi. Nazwisko jego i Kazimierza L. pojawiało się w mediach. Aż wreszcie wskazano na nich dwóch w filmie dokumentalnym zrobionym przez Gawlikowskiego, a wyświetlonym przez TVP. Bezspornym dowodem winy Warykiewkcza są zdjęcia dokumentujące brutalną interwencję milicjantów z 3 maja 1987 r. pod Wawelem. Obrazy są szokujące, a Warykiewicz jest głównym bohaterem linczu na demonstrantach. Gawlikowski stwierdził, że Warykiewicz znęcał się nad staruszką. Młody, zwyrodniały esbek, który śmiało mógłby być jej wnukiem, wyrwał jej laskę, połamał ją, a następnie uderzył staruszkę tak, że padła, tracąc na dłuższy czas przytomność. Warykiewicz został publicznie ogłoszony zbrodniarzem komunistycznym. Tak samo zlinczowano drugiego funkcjonariusza, robiąc z niego potwora. Oto, co powiedziano i napisano o Kazimierzu L.: Potężny L., bokser milicyjnego klubu Wisła, rzuca się na idącego w pierwszym szeregu Zbigniewa Romanowskiego. Zaraz doskakuje Warykiewicz. Wyciągają opozycjonistę z tłumu i biją. Akcja Warykiewicza i L., milicjantów z wydziału kryminalnego, to sygnał dla innych. W mig kilkudziesięciu atletycznych mężczyzn rzuca się na zaskoczonych ludzi. Biją, kopią, ciągną ludzi po bruku za nogi i ręce. Krakowska prokuratura umorzyła postępowanie. Nie znaleziono dowodów winy. Dziennikarz rozminął się z prawdą. Wskazany człowiek to nie Warykiewicz. Wiadomo już, że był to funkcjonariusz plutonu specjalnego. Autor filmu wiedział o tym od początku. Kazimierz L.: - Nikogo nie biłem! Nikt nie rzucał się na zaskoczonych ludzi. Zaczęto wytykać go palcami, koledzy nie chcieli napić się z nim wódki, a jego dzieci były wyzywane w szkole. Zaczął też dostawać pogróżki, a na jego bramie wypisywano słowo "esbek". Faceta, który nawet będąc funkcjonariuszem, nie chciał wstąpić do PZPR... W jego prywatnej firmie w ciągu paru dni pojawiły się: Urząd Kontroli Skarbowej, Państwowa Inspekcja Pracy, Inspekcja Handlowa. Na zlecenie IPN. Tomasz Warykiewicz stracił pracę. Uciekł do swojej samotni na Mazurach. Prosił gazety 1 telewizję o sprostowania. Zignorowano go.
Proces
Krakowski dziennikarz nie odpuścił. Poszedł z filmem do IPN. Ten natychmiast wszczął postępowanie. O zbrodnię komunistyczną. Po 22 latach od tamtych wydarzeń i po 12 latach śledztwa do sądu wpłynął akt oskarżenia. Na ławie zasiedli byli milicjanci. Według prokuratora mieli w 1987 r. bić ludzi biorących udział w demokratycznej demonstracji. Najgorszym draniem miał być Kazimierz L., specjalista od kieszonkowców. Dowodem mają być zeznania świadków oraz kadry z filmu Gawlikowskiego. I przede wszystkim zeznania Zbigniewa Romanowskiego. Tego samego, który wtedy handlował walutą, a który dziś chodzi po Krakowie z transparentami: "Żydzi ograbiają Polskę" i "Katyń żydowską zbrodnią". Mówi, że nadal jest działaczem KPN. Sąd pracuje sprawnie. W miesiącu średnio 4 rozprawy. Powołuje nowych biegłych. Prokurator wezwał 34 świadków. Wcześniej dokonano okazania domniemanych sprawców. Rzekomo bezbłędnie wskazali swoich oprawców. Opisywali rany, jakie im zadawano. - Bił mnie Kazimierz L. - mówi jeden ze świadków. - Skąd pan wie, że to L.? - pyta świadka... Kazimierz L. - Bo znam go osobiście - odpowiada świadek. - A czy Kazimierz L. jest na tej sali? - pyta znowu L. - Nie wiem, nie rozglądałem się - odpowiada pewny siebie świadek, patrząc w oczy Kazimierzowi L. Dziwne są także zeznania Ryszarda Bociana, który twierdzi, że dostał w mordę od L. Film pokazuje jasno, że wtedy, gdy Bocian dostaje w twarz, Kazimierz L. znajduje się w odległości 5 m od niego. Wszyscy świadkowie opowiadają zdarzenia z 1987 r., jak gdyby to było wczoraj.
Finał
- Nikogo nie maltretowałem - mówi Kazimierz L. - To ja byłem bity. Tam wszystko wymknęło się spod * kontroli. - Przewrócono nas - mówi Tomasz Warykiewicz. - Kilkanaście osób przebiegło po naszych plecach. - Milicjanci z prewencji wzywali tłum do rozejścia - mówi L. - ale to tylko rozsierdzało zgromadzonych. Gdy Warykiewicz pracował w pionie kryminalnym, mógł być przez gangsterów pobity i zabity. Kazimierzowi L. grozili złodzieje.
Dziś, patrząc na to z perspektywy ponad 20 lat, obaj mówią, że to nie bandyci zniszczyli im życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz