Oflagowaną
żółtą bramę widać już z daleka. Na płocie prześcieradłowe transparenty.
„Tam nasza chata, gdzie z nami Agata”, „Dlaczego wspólnymi siłami
robicie nam krzywdę?”. Jest ich około 70 osób. Jeszcze niedawno
bezdomnych. Bez wsparcia, bez rodziny, bez nadziei. Dziś mieszkańcy
ośrodka w Szczypiornie.
Zbieramy się w sali terapeutycznej. Siadamy w
półkolu. Z nami dzieciaki „butelkowe”, z umazanymi mlekiem nosami,
przyczepione spódnicy mamy. Czarny kot wspina się po kolei każdemu na
kolana.
– Boimy się – mówi drobniutka Agnieszka. I ten strach czuje się w tej sali.
– To nasz dom, nie oddamy go – rzuca Marian ze swojego inwalidzkiego wózka.
Marzenie Kotana
To
miejsce znalazł Marek Kotański. Marzył mu się dom dla najtrudniejszych
przypadków. W drodze do Szczypiorna zginął w wypadku. Jego wizję
spełnili ci, którym dał szansę.
Gdy przyszli tu parę lat temu, ciekł
każdy dach, wszędzie był grzyb, nie było prądu, ogrzewania, wody. Zimą
okrywali się czterema kocami, a gdy to nie pomagało, przytulali się
jeden do drugiego. Ziemniaki obierali jak na akord, bo woda zamarzała w
garnku, zjadali dziennie ćwiartkę chleba i cebulę. Po chleb jeździli o
czwartej rano do oddalonego o parę kilometrów Pomiechówka rowerem, z
wózkiem powykręcanym od ciężaru. Mieli jednak swój dom. Spokojną
przystań pod skrzydłami Monaru i zarządem Agaty.
Dziś w każdym pokoju jest telewizor. Budynki wykończone, nowe okna, piece, wszystko odremontowane. Nad rzeką. Pięknie.
Razem z bezdomnymi przyszła Agata Pietras. Terapeutka, kierowniczka ośrodka. Też marzła i głodowała.
– Dzieliła z nami to wszystko. Trzymała nas za mordę – rzuca Wojtek. – Ale dzięki temu znowu jesteśmy ludźmi.
–
Poznałem Agatę na pogrzebie Marka – mówi Tomasz Kącik, przyjaciel Marka
Kotańskiego, były dyrektor warszawskiego więzienia. – Oddała kawał
życia temu miejscu i tym ludziom.
Dziś nadleśniczy z Jabłonnej każe wynosić się jej ze Szczypiorna. Bo za głośno krzyczy w obronie ludzi.
Nadleśniczy kombinuje
Gdy
Kotan negocjował z nadleśnictwem w Jabłonnie warunki gospodarowania
terenem po ośrodku kolonijnym w Szczypiornie, wydębił od ówczesnego
nadleśniczego umowę użyczenia. Za darmo. Aż do końca 2005 roku nikt z
nadleśnictwa się nie czepiał. Dopóki nie przyszedł obecny nadleśniczy
Andrzej Grzywacz. Stwierdził, że musi być dzierżawa i nie ma mowy o
żadnym użyczeniu. Wyliczył, że należy się 1750 zł miesięcznie.
Uwzględnił poniesione przez ośrodek koszty na modernizację i przez
półtora roku kazał płacić po złotówce. Potem płacili czynsz. Tymczasem w
2007 roku nadleśniczy zaczął kombinować. Wiedział, że ośrodek cienko
przędzie i gdy tylko nie wpłynęły z Monaru dwa czynsze, wymówił umowę
dzierżawy. W tym samym czasie powiedział Agacie Pietras, że jeśli chce,
żeby ludzie i ośrodek tu zostały, musi założyć stowarzyszenie. Ta, będąc
kierownikiem ośrodka z ramienia Monaru, szybko założyła stowarzyszenie
Antidotum i złożyła wymówienie w Monarze. Tymczasem nadleśniczy Grzywacz
kombinował dalej. Negocjował z burmistrzem Zakroczymia.
–
Powiedział, żebyśmy jako samorząd złożyli wniosek o przekazanie nam tego
terenu. To było dla nas dobre rozwiązanie, bo pani Pietras to wspaniała
osoba i bardzo chcieliśmy, żeby ośrodek tu został. Przekazalibyśmy jej
to nieodpłatnie, a nadleśnictwu dalibyśmy podobny teren na zamianę –
mówi burmistrz Zakroczymia Henryk Ruszczyk.
Grzywacz jednak na tym
nie zakończył kombinacji. Monarowi też powiedział, że ma złożyć wniosek o
dzierżawę tego terenu, przekazać propozycję umowy.
– Obiecał nam, że umowa zostanie znowu z nami podpisana – mówi prezes stowarzyszenia Monar Jolanta Koczurowska.
I
tak wszyscy zostali zrobieni w trąbę. Nadleśniczy ni stąd ni z owąd
ogłosił przetarg. Wygrało stowarzyszenie Wspólnymi siłami, które niczym
królik z kapelusza wyskoczyło dopiero przy przetargu. Stowarzyszenie,
które nie spełniało żadnych warunków specyfikacji, tego zrobionego na
kolanie przetargu. Stowarzyszenie – krzak.
Nowy Monar
– Dopóki
był Kotan, czuliśmy się jak w rodzinie – mówi jeden z byłych pracowników
Monaru. – Czasem rzucił parę kurew, czasem opieprzył, ale nigdy nie
traktował nas z góry.
To się zmieniło, gdy jego miejsce zajęła Jolanta Koczurowska. Mocno odczuła to Agata Pietras.
Pietrasowa
znała Marka Kotańskiego prawie od dzieciaka, bo jej matka pracowała z
nim w siedzibie przy Marywilskiej w Warszawie, uważała, że nowa szefowa
Monaru wypacza ideę Kotana. Buntowała się. I zaczęły się przepychanki.
Agata Pietras złożyła wymówienie. Nie zapłacono jej za urlop, musiała
żebrać o świadectwo pracy. Bezdomni z ośrodka tymczasem nie wpuszczali
na teren ośrodka przedstawicieli Monaru. Zdjęli logo stowarzyszenia.
Prezeska Monaru Koczurowska zaczęła pisać skargi na Pietrasową do
nadleśnictwa. Ułatwiła tym poczynania nadleśniczego Grzywacza.
–
Przecież to Monar opiniował, żeby pani Pietras opuściła ośrodek, bo nie
stosuje się do umów – mówi wicedyrektor regionalny Lasów Państwowych
Jerzy Grynkiewicz.
Niezwykły zwykły człowiek
– Kto by chciał tu z
nami siedzieć w zimnie i o głodzie, bez pieniędzy? – pyta Julek. – A
ona była z nami i nigdy nas nie zostawiła. Nie pozwolimy jej wyrzucić.
Wszyscy kiwają głowami. Co i raz ktoś dorzuca, co zrobiła dla nich Agata Pietras.
– Taki niezwykły zwykły człowiek – mówi cicho wąsaty pan spod okna.
Agata wychodzi, ale widzę, że dusi ją wzruszenie. Zostawia nas samych.
Agnieszka:
– Uciekłam z domu, z dziećmi, bo bił mnie mąż. Nie miałam dachu nad
głową i pracy. Nie miałam dzieciom co dać jeść. Zabrali mi dzieci do
domu dziecka – Agnieszce łamie się głos. Po chwili głośno płacze. –
Trafiłam do sióstr do ośrodka. Nawet w niedzielę nie puszczały mnie,
żebym zobaczyła dzieci, tylko kazały pracować. A krzyczały, że za darmo u
nich siedzę. A jak przyszłam tu i opowiedziałam Agacie o mnie i o
dzieciach, to powiedziała, że dzieci muszą być ze mną. Przygotowała dla
nich pokój, pisała mi pisma, jeździła do sądu, rozmawiała z kuratorami. I
mam dzieci. Tutaj blisko. Mogę zawołać.
Wojtek: – Jestem tu z żoną.
Mamy czworo dzieci. Sprzedali naszą kamienicę wraz z ludźmi i nowy
właściciel nas wyrzucił. Straciliśmy dom. Była zima, a nas z dziećmi na
ulicę. Spaliśmy po noclegowniach, ale nawet woda była wydzielana, a
Michaś był malutki. Potem żona poszła do ośrodka dla matek z dziećmi, a
ja spałem w krzakach. Tu możemy być razem. Oboje pracujemy. Agata nas
namawia, żebyśmy rozejrzeli się za mieszkaniem i poszli na swoje.
Marek:
– Ja to jestem taki obieżyświat. Przeszedłem wiele ośrodków. U księży
orionistów pierwsze zapytali, czy mam jakieś dochody. Jak nie, to won.
Byłem w domu brata Alberta, to pierwsze spytali, czy mam zasiłek i mi go
zabrali w całości. A jak tu stanąłem pod bramą, Agata zapytała, czy
jestem głodny. Różnica, nie?
Większość pracuje w okolicy, podnieśli kwalifikacje, zdobyli nowy zawód. Do tego wszystkiego pcha Agata.
Wiarygodny oferent
–
Stowarzyszenie Wspólnymi siłami wygrało, bo dało najwyższą propozycję
czynszu – mówi nadleśniczy Grzywacz. – Nic mi pani nie udowodni, bo ja
wezmę prawników.
Nic? Faktycznie ten oferent zaproponował czynsz z
kosmosu. – 6000 zł. Tyle że nie spełnił żadnego warunku specyfikacji.
Nie złożył też dokumentacji ZUS i księgowej. Przede wszystkim nie
sprawdzono wiarygodności stowarzyszenia.
Wspólnymi siłami zostało
eksmitowane z dzierżawionej nieruchomości w Gdańsku przy ul. Ku Ujściu
23, z powodu zaległości czynszowych. Wskazany adres widnieje w dalszym
ciągu w Krajowym Rejestrze Sądowym jako siedziba tej organizacji.
Stowarzyszenie Wspólnymi siłami podało do oferty przetargowej adres w
Warszawie przy ul. Skierdowskiej 2, gdzie przebywa nielegalnie i miało
zostać wkrótce eksmitowane. Posiadając status organizacji pożytku
publicznego, nie wywiązało się z obowiązku publikacji sprawozdań
finansowych za lata 2006 i 2007. Kontakt z nimi jest niemożliwy,
ponieważ podawane nu-mery telefonów są nieaktualne. Stowarzyszenie
Wspólnymi siłami jest znane ze współpracy z jedną z podległych Monarowi
jednostek terenowych i zalega z następującymi opłatami:
– zużycie wody – 9458,75 zł
– pobór energii elektrycznej – 30 000,00 zł
– usługi łączności – 3 581,74 zł.
Trudno uwierzyć, że będzie płacić nadleśnictwu 6 tys. zł czynszu.
Stowarzyszenie twierdzi, że zajmuje się bezdomnymi. Oto cały program dla samotnych matek: odwszawianie i trzy posiłki dziennie.
–
Prezes i prezesowa to podopieczni Monaru. Mówiąc delikatnie, to z nimi
powinno się pracować, a nie dawać im ludzi pod opiekę – mówi prezes
Monaru Jolanta Koczurowska.
– To pijaczka – twierdzi Wojtek,
mężczyzna, który był z prezeską stowarzyszenia Wspólnymi siłami w jednym
z ośrodków. Dodaje, że w ośrodku „na Bajce” handlowała gorzałą i
papierosami.
– A ten cały prezes całe dnie chodził w trzy dupy pijany – dorzuca jego sąsiad.
– Sylwia Wasiołek, prezes tego stowarzyszenia, została wyrzucona z Monaru – mówi Koczurowska.
Z Sylwią Wasiołek nie można było porozmawiać. Telefony podane na stronie internetowej stowarzyszenia nie odpowiadają.
Po tej samej stronie barykady
–
Dopóki rządził Marek Kotański, to wszystko trzymał w kupie, a jak go
zabrakło, to się dwie baby pokłóciły i nie mogą dojść do ładu – mówi
rzecznik Dyrekcji Regionalnej Lasów Państwowych Grzegorz Pruszyński.
Powtarzał, że to Monar chciał, żeby wyrzucić Agatę Pietras.
– To
bzdura – mówi Jolanta Koczurowska. – To, co jest między Monarem a Agatą
Pietras, to w tej sytuacji nic nieznaczące nieporozumienie. Pani Agata
jest całkowicie oddana swoim podopiecznym. W tej chwili najważniejsi są
ludzie, a oni zostali skrzywdzeni. Oferent, który wygrał,
najprawdopodobniej zrobi im krzywdę, a na to Monar nie może pozwolić.
Chyba wystąpimy do prokuratury, żeby zbadała, czy nie wchodzi tu w grę
wątek korupcyjny.
Agata Pietras: – To nie Monar chce tym ludziom teraz zrobić krzywdę, tylko nadleśnictwo.
Przełożeni
nadleśniczego Andrzeja Grzywacza twierdzą, że wszystko jest w porządku.
Nie potrafią nawet skomentować tego, że Grzywacz odpowiedział
protestującym, że on żadnych protestów rozpatrywał nie będzie, bo... nie
obowiązuje go ustawa o zamówieniach publicznych! Trudno uwierzyć, że
prawnicy sklecili mu taką bzdurę.
– Urzędnik musi kierować się
korzyścią urzędu. Tu jedynym kryterium była wysokość czynszu – odpowiada
Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych.
Ci, co mówią, że wszystko jest
w porządku, albo nie widzieli dokumentacji przetargowej, albo lekceważą
spór licząc na to, że sprawa przycichnie. Przecież to tylko bezdomni.
Pietrasowa krzyczy, to się ją wyrzuci i przymknie buźkę.
•••
–
Staniemy z kosami, gdy będą chcieli wyrzucić panią Agatę – mówi Henryka
W., mieszkanka Szczypiorna. Nadleśniczy Andrzej Grzywacz nakazał Agacie
opuścić ośrodek 28 lipca.
– Po moim trupie – mówi niepełnosprawny Marian, a wszystkim przechodzi dreszcz, bo to nie jest przenośnia.
Andrzej Grzywacz wydzierżawił tych ludzi za 6 tys. zł miesięcznie. Jeden człowiek jest dla niego wart 85 groszy.
Siedzimy w kółeczku. Dzieciaki biegają z zabawkami. Kot cały czas zmienia kolana. Każdy opowiada coś o sobie.
– Jestem Agata, 36 lat. Bezdomna – odzywa się Agata Pietras.
Robi się cicho.
Kurczę... Co się z nami dzieje... Co się dzieje z tym całym światem... Strasznie mnie, Andrzeju, rozczarowałeś... Zamiast dobrego, wrażliwego, ciepłego chłopaka z moich wspomnień widzę tu kawał wyrafinowanego, bezdusznego drania... Cholera...
OdpowiedzUsuń