poniedziałek, 20 października 2014

Mgła ze spiżu (Tygodnik Nie, nr 40, 2014, str. 2)

Pomnik smoleński w Rosji pochłonął już wiele milionów zł. Tymczasem wciąż go nie ma i długo nie będzie.


Mgła ze spiżu

            W 2012 roku ministrowie kultury Polski i Rosji, Bogdan Zdrojewski i Aleksander Awdiejew, uzgodnili, że na miejscu katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem stanie pomnik. Wspaniały, monumentalny, ponadczasowy, ponad podziałami.
- Pomnik będzie stał w pobliżu kamienia upamiętniającego ofiary katastrofy, odsunięty od płotu, tak aby mieścił się w osi widokowej. To było dla nas bardzo ważne – powiedział wtedy Zdrojewski.

Awdiejew podkreślił, że między obiema stronami nie ma żadnych problemów związanych z tym pomnikiem – zapewniały media zarówno polskie jak i rosyjskie.
Zaraz potem ogłoszono konkurs. Pod patronatem prezydentów Komorowskiego i Miedwiediewa został rozpisany międzynarodowy konkurs na pomnik, który miał stanąć w Smoleńsku. Określono miejsce i wielkość monumentu. Ustalono ze stroną rosyjską, że bedzie to pomnik o wymowie niereligijnej.

Ustalono warunki konkursu. Były jasne: miejsce tragedii, bez symboli religijnych, powierzchnia do 400 m. kw.

            W końcu grudnia 2012 r w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku zebrał się sąd konkursowy w
Adam Myjak
składzie: profesor Adam Myjak (przewodniczący), prof. Grzegorz Kowalski, Ewa Komorowska, prof. Jurij Pawłowicz Wołczek, Walerij Josifowicz Pierfiljew, Stefanie Amparo Weinmayr, Hartmut Stielow i Mariusz Knorowski i wyłonił zwycięski projekt.
Wygrał projekt z ogromnym krzyżem, umiejscowiony zupełnie gdzie indziej niż zakładano i znacznie większy niż planowano.
Zwycięski projekt jest znakomicie wpisany w pejzaż, przyrodę, przestrzeń. Z jednej strony muru znajduje się miejsce, w którym samolot wbił się w ziemię, i połamane przez jego upadek brzozy. Z drugiej strony - jar, który też znamy z opisów katastrofy. Zaletą projektu jest także to, że nie ingeruje w istniejące już symbole - wciąga w swój obręb krzyż postawiony spontanicznie w 2010 r. obok miejsca katastrofy i pamiątkowy kamień – zapewniali członkowie jury.


Najbardziej zachwycona prostym, ogromnym krzyżem była Komorowska. O tym, że zupełnie inne były ustalenia ze stroną rosyjską, już zapomniano. Zapomniano także, że zupełnie inne były warunki konkursu. Wygrany projek nie ma z nimi nic wspólnego. Projekt nagrodzony  (Andrzej Sołyga, Dariusz Śmiechowski oraz Dariusz Komorek) zajmuje powierzchnię ponad 1000 m2 oraz nie odpowiada miejscu “którego centrum zajmuje obecnie „kamień z tablicą”. 

Sąd Konkursowy minął sie z prawdą w uzasadnieniu werdyktu, iż “Przy użyciu środków artystycznych rozwiązano problem zagospodarowania przestrzennego, nie wychodząc poza granicę 400 m2, określonych w warunkach Konkursu. “. Nawet idiota, który choćby liznął w podstawówce dodawanie cyfr, widzi, że pomnik będzie miał przeszło 1000 m. kw.

Pomnik miał stanąć 10 kwietnia 2013 roku. Tymczasem pomnika jak nie było tak nie ma.
 Zdrojewski, jako organizator konkursu, wielokrotnie informował, że wszystkiemu winni są Rosjanie. Jak zawsze. Według jego relacji, strona rosyjska nie chciała przekazać gruntu, na którym ma
stanąć monument. Nie wspomniał tylko, że z powodu naruszenia warunków konkursu, zmieniono miejsce postawienia pomnika. Nie powiedział też, że ustalone 400 m. kw. zamieniło się w przeszło 1000 m. kw., oraz, że na tym terenie trwa śledztwo prokuratorskie i nikt nie może tam wejść żeby teren ten wymierzyć.
Zadziwiające są także koszty budowy. Tym bardziej, że co roku koszty te rosną, choć żadnej budowy nie ma. Zgodnie z warunkami konkursu, pomnik miał kosztować 1 mln. Euro. Czyli przeszło 4 mln. zł. Jednak w niecały rok potem dodatkowymi pieniędzmi na budowę pomnika zajął się Senat. W 2013 roku senatorzy dodali 3 mln. zł.  z  pieniędzy przeznaczonych w budżecie na muzea.
Tymczasem w tym roku kolejną dotacją zajął się Sejm ustalając budżet na rok 2015. Posłowie
zaakceptowali poprawkę przyznającą 570 tys. złotych na budowę pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej z kwietnia 2010 roku. O tę kwotę zminiejszą się wydatki na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego.
Pomnika jeszcze nie ma. Nawet nie rozpoczęto jego budowy. Nie ruszono dłutem, a koszty mimo to wciąż rosną...

            10 kwietnia 2014 r. zapytano rodziny ofiar, co myślą o opóźniającej się budowie pomnika w Smoleńsku. Zapytani powiedzieli, że w ogóle nie chcą żadnego pomnika w tym miejscu, bo podejrzewają, że nigdy nie będa mogli tam pojechać.

Joanna Skibniewska
 askibniewska@poczta.onet.pl

Ile kosztowała nas do tej pory katastrofa smoleńska?
40 tys. zł wysokość jednorazowego wparcia, które otrzymała każda rodzina ofiar katastrofy na mocy decyzji rządu (łącznie 3,8 mln zł). Kwota ta nie była opodatkowana.
250 tys. Zadośćuczynienia dla każdego członka rodziny ofiary katastrofy
2 tys. zł miesięcznie przyznał premier jako renty specjalne 73 osieroconym dzieciom
4 tys. zł renty dla 4 żon, które pozostały same lub z trójką lub większą liczbą dzieci.
2 do 3 tys. zł dożywotniej renty dla 11 niepracujących współmałżonków ofiar.
800 do 2 tys. zł miesięcznie kosztują 3 renty dla rodziców ofiar.
Każda rodzina otrzymała świadczenia z ZUS przysługujące rodzinom, uzależnione od stażu pracy i wynagrodzenia osoby, która zginęła.
6,4 tys. zł; Każda rodzina otrzymała zasiłek pogrzebowy w najwyższej możliwej kwocie (mimo że pogrzeby odbyły się na koszt państwa).
Skarb Państwa wykupił miejsca pochówku i ich 25-letnią dzierżawę.
100 tys. zł dla wszystkich rodzin posłów, którzy zginęli w katastrofie z polisy, którą wykupiła kancelaria.
5 tys. zapomogi wypłacono z kasy Sejmu rodzinie każdego zmarłego posła.
Para prezydencka ubezpieczona była na łączną kwotę 3 mln zł.
Ponadto:
702 tys. zł kosztowała ceremonia powitalna ofiar katastrofy na lotnisku Okęcie, przygotowanie Sali Torwar i domu pogrzebowego na cmentarzu Północnym do uroczystości żałobnych oraz przewiezienie tam trumien z Okęcia
647 tys. zł kosztowała msza za ofiary katastrofy na Placu Piłsudskiego w Warszawie
6,16 mln zł kosztowały uroczystości pogrzebowe pary prezydenckiej
3,4 mln zł kosztowały pogrzeby pozostałych ofiar
5,5 mln zł wydały władze Krakowa na przygotowanie miasta do uroczystości
3 mln zł wydały władze Warszawy na przygotowanie miasta do uroczystości
272 tys. zł kosztowało wykupienie miejsc na cmentarzach dla ofiar katastrofy
1,6 mln zł kosztował pomnik ofiar katastrofy na Powązkach
169 tys. zł kosztował sarkofag pary prezydenckiej na Wawelu
3 mln zł kosztowała budowa pomników nagrobnych pozostałych ofiar
65 tys. zł 105 urn onyksowych, które po napełnieniu ziemią z miejsca katastrofy zostały przekazane m.in. rodzinom ofiar.



Seks w wielkim zoo (Tygodnik NIE, nr 40, 2014, str. 4)

Zwierzęta z warszawskiego zoo zachowują się jak zwierzęta.

Seks w wielkim zoo

Napoleon i Antosia to ośle małżeństwo. Mają też małego osiołka, owoc ich lędźwi. Mieszkają w poznańskim zoo. Napoleon jest wspaniałym jurnym kochankiem i często ma ochotę na swoją partnerkę. Nie zaprasza jej do kina, nie kupuje kwiatów, nawet nie zapala świec, tylko ją rżnie.
Matki odwiedzające z dziećmi poznańskie Stare Zoo widziały jego zapał i poczuły się oburzone. Z prośbą o interwencję zwróciły się do radnej PiS Lidii Dudziak. Napisały do Dudziakowej, że „osły zachowują się jak zwierzęta”. Radna zażądała od dyrektora zoo zakończenia oślich ekscesów.  Dyrektor  zoo obiecał, że takie sytuacje się nie powtórzą i kazał osły odseparować. Zwierzęta zostały oddzielone siatką.

Park Praski
- Skibniewska, weź fotoreportera i idź zobacz co się w tych ogrodach zoologicznych dzieje – powiedział Urban.
Trudno, odkąd bachory dorosły, przestałam chodzić w to dołujące miejsce, ale skoro szef każe… Założyłam wygodne buty i poszłam. Za mną snuł się wkurwiony fotoreporter.
Park Praski nadal ma swój urok. Wciąż nieustannie śpiewają w nim ptaki, jakby mieszkały na głębokiej wsi. A tu sto metrów dalej przejeżdża tysiące samochodów dziennie. Na ławkach siedzą starzy ludzie. Czytają, albo karmią gołębie. Alejkami chodzą młode matki z niemowlakami w wózeczkach. Dziewczyny mają podwiązane włosy i nieumalowane twarze, noszą płaskie buty i są zmęczone.
Z krzaków zerka na mnie jakiś gość. Ma długi płaszcz, który nagle rozchyla i gapi się we mnie. Minie chwila zanim dostrzegam, że pod płaszczem nic nie ma. Spod wydętego brzucha sterczy mu duży penis. Niezła sztuka.
- Małego masz – mówię, choć myślę inaczej, ale trwożnie rozglądam się za fotoreporterem, jeszcze bardziej wkurwionym, bo się odzywam do zboka. Ale zaraz gość w płaszczu znika. I jego duży penis też.
Kolejka do kasy. Głownie mamy z dziećmi i babcie. Facetów jak na lekarstwo. Babcia uprzedza chłopaczka w przeciwdeszczowym płaszczu, żeby nawet nie prosił ją o loda, bo na pewno mu nie kupi. Mama bliźniaczek opowiada jakie niezdrowe są frytki kupione w zoo.

Flamingi, rany jakie nudne ptaki. Zaraz będą małpy, to może wniosą trochę życia. Wniosły. Już w pierwszej klatce z makakami zaczął się hardcor. Największy małpiszon, chyba jedyny samiec z zarąbistym irokezem na głowie, podszedł tuż pod szybę klatki i swoimi wesołymi oczkami pytał czy mam coś do żarcia. Tak w każdym razie myślałam… Wreszcie rozkraczył się wprost przede mną, wystawiając spod czarnego futra różowiutkie genitalia. Mniejsze niż tego brzuchala z krzaków w parku. Po czym podniósł tylną łapę i… zaczął się onanizować. Ciekawa byłam czy dojdzie do ejakulacji, ale pobawił się parę minut i znudzony wrócił na swoją bujająca się gałąź.

Poszłam więc do pawianów. O! Na te to zawsze można liczyć! Kilkadziesiąt małp, w tym tylko paru samców. Ale co to za faceci! Najmłodszy pobiegł za samicą w kąt wybiegu i złapał ją za futro. Łał, ale brutal! W chwilę potem już wykonywał ruchy frykcyjne. Ale co to? Jakaś awantura przy kopulującej parze. 
To najstarszy i największy samiec przyłożył jurnemu młodziakowi. Po czym sam zajął jego miejsce i wprawnym ruchem dokończył to co zaczął młody samiec. 
Jeszcze jakiś czas między nogami zwisał mu długi, miękki już penis.
- Babciu, dlatego ta małpka tak pcha tą drugą? – pyta zaciekawiona dziewczynka, ale babcia szybko zmienia temat i odciąga dziewuszkę od wybiegu.
- Ale ja chcę zobaczyć jak one się bawią – protestuje mała.
- Tam jest żyrafa, taka jak w bajce – odpowiada przerażona babcia i ciągnie dzieciaka po żwirze, byleby dalej od wybiegu pawianów.

Ta gorylica jest wspaniała. Czarna i wielka. I bardzo znudzona. Coś zjadła, coś dotknęła, podrapała się po plecach, po czym położyła się na swojej drewnianej pryczy. Patrzyliśmy na jej krągłe, zgrabne pośladki. Po czym położyła się na brzuch, rozłożyła nogi i pokazała ogromną czarną pochwę. Trzej nastoletni chłopcy zaczęli się śmiać, ale nie odchodzili od gorylej klatki. Jakby coś je wbiło w ziemię, stali zauroczeni i zadowoleni. Mój fotoreporter też przestał być wkurwiony. Mnie tymczasem bardziej podobał się szympans. Ale miał jądra! A jakiego członka! My jednak nie pochodzimy od szympansów. W każdym razie nasi mężczyźni od nich nie pochodzą.

Witam się nosorożcem. Ciekawe zwierzę, jakby w pancerzu. Nosorożec macha ogonem, po czym go wysoko podnosi. Spod szarego ogona wyziera wielka różowa cipa.
- Mamo, co on tam ma? – pyta jedna z bliźniaczek.
- Nic takiego, idziemy – mówi mama i szarpie ciekawską małolatę.
Idą go gadów, ale tam mama bliźniaczek też nie zazna spokoju. Już w pierwszym akwarium żółw kopuluje z żółwicą. Fachowo i wcale nie tak wolno jakby wszyscy myśleli. Żółwica otwiera pyszczek, ma zamglony wzrok. Jest jej dobrze. Żółw kończy wydając jakiś dźwięk, jakby chrapnięcie. Ciekawe ile razy w życiu bzykają się żółwie, które żyją 300 lat?
- Wychodzimy – mówi mama bliźniaczek, ale dziewczynki zaczynają płakać. – Kupię wam frytki – mówi mama i dziewczynki się uspokajają.

Spotykam się jeszcze z przesympatycznymi kozami i zabawnie chodzącymi pingwinami. Mogłabym takiego mieć w domu. Boski ptak. Lamy, bizony i kuce przyciągają, ale cały czas mordę drze osioł. Zmieniam trasę i idę wprost do tego rozdartego zwierzaka.
To Barnaba. Piękny osioł. Ujął mnie od razu, gdy podeszłam do ich wybiegu. Przepiękne głębokie oczy i… uśmiech. Tulił się jak mój domowy kocur. Na wybiegu była jeszcze Alicja, to jego ośla partnerka, i mały osiołek z grzywką. Prześliczny malec.
- Barnaba, uśmiechnij się do aparatu, zrób to dla mnie – proszę koniowatego, tym bardziej, że robi się już ciemno i mam dość tego cholernego zoo.

I Barnaba pokazuje zęby, rży! Prosto do obiektywu. Zaraz jednak dzieje się coś dziwnego. Barnabie wysuwa się penis. Duży i z każdą chwilą bardziej sztywny. Podchodzi do Alicji i wącha jej pochwę. Reakcja penisa jest natychmiastowa. Alicja ucieka, Barnaba za nią. Miedzy nich wbiega mały grzywiasty osiołek i kopie osła w głowę, ale Barnaba nie myśli już o niczym innym tylko o cipce Alicji. Chwila i już jest na niej. Alicja otwiera pysk, młody liże ją po nozdrzach. A Barnaba robi swoje. Przy dziecku!
Rozglądam się, ale wokół wybiegu nie ma już żadnych widzów. Mama z bliźniaczkami biegnie do żubrów, babcia z chłopaczkiem w przeciwdeszczowym płaszczu biegnie do budki z lodami.
Mogą wracać. Barnaba już skubie trawę. Alicja też. Między nimi bryka mały, grzywiasty osiołek.

Zwierzęta nie mają problemów z kopulowaniem, to problem ludzi – mówi pracownik zoo i opowiada, że zawsze go śmieszą zawstydzone nauczycielki, które zasłaniają dzieciom oczy, gdy słoniowi wyjdzie penis. -  A wychodzi regularnie, taka fizjologia. Mówią zwykle, że to piąta noga.
- Pamiętam taką kobietę, która karmiła dzikie koty – mówi pracownica ogrodu. – Jak kopulowały, to ona stała w klatce i się patrzyła, choć to było niebezpieczne. Aż wreszcie mdlała z podniecenia.
- Albo był kiedyś taki Bździński, tak go nazywaliśmy. Jeśli stał godzinami przy kopytnych i czekał, to wiedzieliśmy, że klacz zaraz będzie miała ruje. On czekał całymi dniami na kopulację i aż drżał cały, gdy dochodziło do krycia.
- Tutaj pod wieczór przychodzą zboki do kopytnych, głównie do kucy i po prostu je rżną. My musimy chronić zwierzęta przed zoofilami. Nie raz bywało, że ludzie gwałcili zwierzaki.
 Nigdy nie było naszą intencją, aby jakiekolwiek zwierzęta czuły się niekomfortowo z racji swoich naturalnych zachowań. Balansując pomiędzy zachowaniem dobrostanu zwierząt a spokojem i zadowoleniem naszych zwiedzających, popełniliśmy błąd” – napisali w oświadczeniu pracownicy poznańskiego zoo. I znowu osły są razem. I kopulują.

Joanna Skibniewska
askibniewska@poczta.onet.pl

piątek, 17 października 2014

Świst chybionych pocisków (Tygodnik NIE, nr 40/2014, str.3)

Świst chybionych pocisków

Funkcjonariusze z Wydziału Zwalczania Przestępczości Samochodowej Komendy Stołecznej Policji biją zatrzymanych, a też strzelają do niewinnych ludzi.
22 września ok. 22.00 było już ciemno. Czarek Skowroński, jego dziewczyna Andżelika i jej bliźniacza siostra Olga nawet nie zauważyli upływającego czasu. Siedzieli u Czarka w Stanisławowie, oglądali film, płynęły godziny. Rano trzeba wstać do szkoły! Olga miała nazajutrz klasówkę z chemii, a była kompletnie zielona. Nie wiedziała, co się stanie, gdy połączy się zasadę z kwasem. Kretyński przedmiot, który nigdy do niczego nie będzie jej potrzebny. Na pewno nie będzie łączyć kwasów z zasadami. Ale nauczyć się musi.
Dziewczyny poprosiły Czarka, żeby odwiózł je do babci. Od niej z Płochocińskiej jest bliżej do szkoły. Poza tym babcia ma już swoje lata, jest schorowana, obecność nastoletnich bliźniaczek dobrze jej robi.
Napad
Czarek wziął ojcowskiego citroena C4, kilka razy pomachał kluczykami prawie jak właściciel i pojechali. Na Płochocińską od niego jest rzut beretem, szybko więc dotarli przed dom pani Bogumiły, babci dziewczyn. Dojeżdżając do małego domku Czarek zauważył kilku mężczyzn w bluzach z kapturami. Zastanawiał się, czy może wypuścić dziewczyny same po ciemku.
– To pewnie Rysiek z kolegami wraca z melanżu – zaśmiały się dziewczyny i zaczęły wychodzić z samochodu.
Nagle zapiszczały. Czarek osłupiał. Zakapturzeni mężczyźni zaczęli biec w ich stronę. Nigdy nie widział z bliska pistoletu, ale szybko zrozumiał, że faceci w kapturach mają broń. Za chwilę miał się o tym przekonać, bo biegnący zaczęli strzelać w ich kierunku.
Świst i huk wystrzałów mieszał się z krzykiem dziewczyn, które przerażone uciekły do samochodu. Jedna z kul trafiła w siedzenie pasażera. Dobrze, że Andżelika zdążyła się położyć. Kolejna wbiła się w siedzenie kierowcy, tak, że Czarek był pewien, iż oberwał, tylko z powodu szoku nic nie czuje.
Kule świstały jak na wojennym filmie. Jedne przelatywały nad ich głowami, inne wbijały się w karoserię auta. Jeden z napastników podbiegł do samochodu i wybił przednią szybę. Dziewczyny płakały.
Ucieczka
Czarek postanowił uciec, ale nie mógł jechać szybciej niż 20 km/h, bo miał przestrzelone opony. Zadzwonił do rodziców, że ucieka, bo go napadli bandyci. Potem zadzwonił na policję. Opowiedział o ataku, o uzbrojonych bandziorach i samochodzie przeszytym kulami. I że jedzie do domu, bo bardzo się boi.
Ojciec chłopaka wsiadł w samochód zięcia i obaj pojechali na Płochocińską. Synowi kazał wracać do domu, nie patrząc na to, że z opon nic już nie zostało. Srał pies felgi, byle tylko ujść z życiem. Czarek po drodze spotkał dwoje rowerzystów jadących w stronę tej strzelaniny. Kazał im zawrócić, bo tam są bandyci i zrobią im krzywdę. Rowerzyści też zadzwonili na policję.
Oczekiwanie
Pani Bogumiła ma 76 lat. Od godziny czekała na wnuczki. Chciała zadzwonić, ale nie ogarnia tych komórkowych zabawek. Wiedziała, że opieprzy je, gdy wrócą. Kto to słyszał, żeby młode dziewczyny szlajały się po ciemku. Była zła, ale też zmartwiona. Okolica nieoświetlona, a one takie ładne i zgrabne. Tylu zboczeńców łazi po krzakach. Porywają dziewczęta do domów publicznych. Stała więc w oknie wyczulona na każdy ruch. Gdy podjechał citroen Skowrońskich, spadł jej kamień z serca. Wróciły. Ale i tak je opieprzy…
Wtedy usłyszała strzały. Była dzieckiem, gdy kończyła się wojna, ale nie miała wątpliwości, że są to kule. Podbiegła do okna i zobaczyła bandytów z pistoletami, którzy biegną do białego citroena. Zobaczyła dziewczynki wskakujące do samochodu i widziała, że łobuzy strzelają do nich jak do kaczek. Złapała za telefon, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy to 997, 998 czy może 999? Wykręciła jakiś numer. Czy to była policja, nie wie, ale powiedziała, że jej wnuczki chcą porwać bandyci, że możliwe, iż już je zastrzelili, że trzeba ratować.
Niedługo potem ktoś zaczął walić do drzwi. Otworzyła. Weszło dwóch zakapturzonych mężczyzn. Tych, co strzelali. Odepchnęli babcię od drzwi, straciła równowagę. Weszli do pokoju, a że domek malutki i została im jeszcze tylko kuchnia i łazienka, zajrzeli tam bez słowa, po czym wyszli. Pani Bogumiła nic już więcej nie pamięta, chyba straciła przytomność. Dopiero gdy przyjechała po nią córka i zabrała do siebie, kobieta dowiedziała się, że dziewczynki żyją.
– Cud boski – powiedziała i znów zapadła w stan odrętwienia.
Zatrzymanie
Gdy ojciec Czarka przyjechał na miejsce, radiowóz już tam był. Ale co to? Dlaczego policjanci z bandytami prowadzą pogaduszki? Czemu się śmieją?
Słyszał tylko urywane fragmenty rozmowy. „Co to był za samochód? Pierdolony małolat. Fajna zabawa”. Któryś liczył wystrzelane naboje. Około 40.
Skowroński wybiegł z wozu i oniemiał. Spod rozpiętych bluz z kapturami wystawały blachy na srebrnych łańcuszkach. To byli policjanci.
– To wy strzelaliście do dzieciaków! – krzyknął.
Kilku rosłych mężczyzn dopadło do niego.
– To był twój syn? – zapytał jeden z policjantów. – Gdzie on jest?
Policjanci chcieli wejść do samochodu, którym przyjechał Skowroński i kazali się wieść do chłopaka.
– Co wy tu robicie bez samochodu? – pytał ojciec chłopaka.
– My tu 2 dni w tych krzakach siedzimy – rzucił któryś.
– Szukamy dziupli samochodowej – pochwalił się funkcjonariusz.
Po przyjeździe do domu Skowrońskich policjanci wpadli do kuchni, gdzie siedział przerażony nastolatek i zapłakane dziewczyny. Kilku go przesłuchiwało, inni robili oględziny samochodu. Kilkanaście kul w karoserii i wewnątrz wozu. Zabezpieczyli telefony komórkowe dzieciaków i plecaki szkolne pełne podręczników. Zabrali zeszyt do chemii, który leżał na tylnym siedzeniu, gdzie Olga usiłowała nauczyć się na klasówkę. Zeszyt był przestrzelony. Wokół dziury po kuli są czarne smugi.
– Jesteś zatrzymany – rzucił jeden z funkcjonariuszy.
– Za co? – spytał biały jak ściana Czarek.
– Chciałeś nas zabić, próbowałeś nas przejechać samochodem – rzucił policjant i od razu uprzedził, że nie będzie odpowiadał na żadne pytania. Tutaj to on zadaje pytania.
Chłopak mało nie zemdlał. Trzeba było wezwać pogotowie. Dano mu jakiś zastrzyk, po czym policjanci zawieźli do Komendy Stołecznej Policji. Tam przesłuchiwali go 6 godzin.
– Dlaczego chciałeś nas zabić? – padały pytania, a funkcjonariusze zmieniali się jak w kalejdoskopie. Jedni byli mili, inni wydzierali gęby. Potem przyjechał naczelnik i też na niego krzyczał.
W nocy zawieziono go do prokuratury rejonowej przy ul. Jagiellońskiej w Warszawie. Tam prokuratorka postawiła mu zarzut czynnej napaści na funkcjonariuszy. Jego zeznania nie miały żadnego znaczenia. Dostał dozór policyjny, a to, że nie poszedł do aresztu, to wynik jego młodego wieku i chorowitego wyglądu.
O piątej rano zaprowadzono go na dołek. Przesiedział 30 godzin.
Odpowiedzi
Czarek ma 19 lat i chodzi do IV klasy technikum informatycznego. Jest wysoki i chudy. Andżelika i Olga mają po 18 lat. Uczą się w liceum.
Na stronie internetowej KSP pojawiła się informacja, że policjanci ze specjalnej grupy zajmującej się przestępczością samochodową odnieśli sukces. Na Płochocińskiej odzyskali skradzioną toyotę. Zatrzymali złodziei samochodów i Cezarego S., który chciał uciec. Został znaleziony w swoim domu, „gdzie się ukrywał”.
Zadaliśmy pytania policji i prokuraturze.
Otrzymaliśmy odpowiedź z KSP: „W odpowiedzi na Pani pytania informuję, że czynności w powyższej sprawie wykonuje Prokuratura Rejonowa Warszawa-Praga Północ w Warszawie w ramach śledztwa prowadzonego wraz z funkcjonariuszami Wydziału Zwalczania Przestępczości Samochodowej Komendy Stołecznej Policji o sygn. akt 6Ds 1582/14, przeciwko Grzegorzowi R. podejrzanemu o trzy czyny dotyczące kradzieży pojazdów marki Honda i Toyota oraz Adriannie B. i Ryszardowi R. podejrzanym o ukrycie ww. pojazdów pochodzących z przestępstwa. Dwóch sprawców przyznało się do zarzucanych im czynów, a złożone wyjaśnienia są obecnie przedmiotem weryfikacji procesowej. (…)
Podczas akcji Policji skierowanej na ujawnienie skradzionych pojazdów doszło do aktu czynnej napaści na dwóch funkcjonariuszy Policji poprzez ich potrącenie pojazdem, którym kierował Cezary S. Funkcjonariusze zostali zmuszeni do użycia broni palnej w celu zatrzymania sprawcy. Prokurator przedstawił Cezaremu S. zarzut dokonania czynu z art. 223 § 1 kk oraz zastosował wobec podejrzanego środek zapobiegawczy w postaci dozoru Policji. Śledztwo jest w toku”.
Podpisał rzecznik KSP Mariusz Mrozek.
W dwie minuty później dostaliśmy mail z prokuratury. Identyczny! Podpisane przez rzecznika POWP Renatę Mazur. Prokurator Mazur dodała także, że nie otrzymam zgody na zajrzenie do dokumentacji. Dla dobra śledztwa.
O funkcjonariuszach z Wydziału Zwalczania Przestępczości Samochodowej Komendy Stołecznej Policji niedawno pisałam artykuł „Kaci z policji” („NIE” nr 7/2014). Policjanci dotkliwie bili zatrzymanych, zakładali im worek na głowę i wpuszczali gaz, szczuli psami, tylko po to, by na siłę zrobić wynik. Tym razem o mało nie zabili trójki nastolatków.

JOANNA SKIBNIEWSKA
askibniewska@poczta.onet.pl








piątek, 10 października 2014

Konkurs na mordercę PAPAŁY (Tygodnik NIE, nr 38, 19 września 2014, str.1)

Najważniejsze śledztwo w państwie, które pochłonęło dotychczas miliony, to fikcja. Prokurator, po to żeby nie wyjść na idiotę, narusza prawo.

Konkurs na mordercę PAPAŁY


Generał Papała
To był już siedemnasty przełom w śledztwie dotyczącym zabójstwa generała Marka Papały.
Jeden świadek koronny pomówił drugiego świadka koronnego. Prokuratura znalazła sprawcę. Po 15 latach. Tyle, że znowu nie ma żadnych dowodów, które potwierdzałyby nową tezę prokuratorskiego postępowania. Więc żeby je zdobyć, prokuratura narusza prawo, a policja nagminnie się kompromituje.

200 ofiar

Igor Ł. (obecnie M. bo przyjął panieńskie nazwisko matki) pseudonim „Patyk” był członkiem grupy, która kradła ekskluzywne samochody. Był dobry w swoim fachu, umiał otworzyć każde auto. Wprowadzał też innowacje. Kradzież na koło, na stłuczkę, blokowanie bram. Kradli naprawdę dobre wozy, mercedesy, audi. On i jego koledzy byli ostrożni i trudni do zatrzymania. I nie bawili się w żadną przemoc. Nie bili, nie zastraszali i na pewno nie zabijali. Bywało, że zagraniczni goście sami dawali im kluczyki od swoich limuzyn, żeby mogli się przejechać takim zajebistym autem. Raz ukradli samochód, w którym po paru kilometrach odkryli na tylnym siedzeniu niemowlę. Sami wtedy wezwali policję i zaczekali na nią, żeby dziecka nie zostawiać samego. Gang „Patyka” był naprawdę mocny. Bywało, że kradli kilkadziesiąt aut tygodniowo. Nawet Dziewulskiemu zwinęli Lexusa!
Jednak w 1999 roku idylla się kończy. „Patyk” wylądował w areszcie i po paru miesiącach okazało się, że jest albo miękki albo cwany. Igor Ł. zdecydował, że najbardziej będzie mu się opłacało zostać świadkiem koronnym. I zaczął sypać. W krótkim czasie wsypał przeszło 200 osób. Dziś wiadomo, że większość siedziała w aresztach niewinnie. Bo „Patyk” był dobrze prowadzony przez prokuraturę i policjantów. Na sali sądowej wyliczył 500 tablic samochodowych, które sprzedał. Wyliczył 500 numerów rejestracyjnych… z pamięci.
Ci, którzy byli winni dostali duże wyroki. „Patyk” wielu ludziom zaszedł za skórę.

Odrzucony "Patyk"

W 3 lata po morderstwie Papały zaczął zeznawać także w tym śledztwie. Dla prokuratury był idealnym świadkiem. Mieszkał niedaleko miejsca zbrodni, mógł widzieć mordercę.


 „Patyk” zeznał, że Papałę zabili Ryszard Bogucki i Andrzej Zieliński pseudonim „Słowik”. Wtedy pojawił się inny gangster - Artur Zirajewski pseudonim „Iwan”, który potwierdził rewelacje „Patyka” i zeznał, że Boguckiemu morderstwo miał zlecić „postawiony amerykański biznesmen” Ryszard Mazur. Na Mazura polowano jak na groźne dzikie zwierzę. Postawiono mu zarzuty i wysłano za nim list gończy do USA, gdzie Mazur mieszka i pracuje. Jednak tamtejszy sąd nie wydał  go

polskiemu wymiarowi sprawiedliwości uznając, że zeznania bandyty to za mało by kogokolwiek oskarżyć. Zauważono także, że amerykański biznesmen nie miał powodu żeby zabijać Papałę. Brak motywu był już problemem dla śledczych z Warszawy, którzy prowadzili sprawę śmierci Papały, zanim skierowano ją do Łodzi. Mimo że postawili Mazurowi zarzuty, nigdy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego miałby on zabić generała, który prywatnie był jego dobrym znajomym i przed śmiercią wybierał się do niego do Stanów.
Latem 2013 r. sąd w Warszawie uniewinnił z braku dowodów winy Ryszarda Boguckiego oraz Andrzeja Zirajewskiego, od zarzutów nakłaniania do zabójstwa Papały. Według sądu zebrane przez warszawską prokuraturę dowody były "kruchymi, rozrzuconymi ogniwami, które tylko w swoim przekonaniu prokurator zestawił w mocny łańcuch". I wszystko wzięło w łeb… Postępowanie przeciwko Ryszardowi Mazurowi umorzono. Po 13 latach.

Na „Rowerku”

Potrzebny był nowy trop. Pojawił się nowy świadek koronny. Robert Prus pseudonim Rowerek, który stwierdził, że Papałę zabił "Patyk", a sama śmierć była zupełnie przypadkowa. "Patyk" chciał ukraść służbowe daewoo espero Papały, ale ponieważ generał się napatoczył, to dostał kulkę.
I od tego momentu nie wiadomo śmiać się czy płakać… Bo wszystkie zebrane do tej pory dane, zeznania osób, które widziały zabójstwo, a które mówią jasno, że strzał był celowy i zaplanowany, są nieważne. I to, że morderca po zabójstwie spokojnym krokiem oddalił się i żadnego samochodu nie zabrał…
-„ Rowerek” to ograniczony tłumok – mówi Rafał, były członek gangu wołomińskiego. Swoje też już odsiedział. – Trzeba być takim samym kretynem, żeby mu w cokolwiek uwierzyć.
Wtedy, gdy prowadzili podobne interesy Roberta Prusa nikt nawet na czatach nie stawiał, bo wiadomo było, że nawali.
- Niech pani spróbuje komuś z branży wmówić, że ktokolwiek chciałby ukraść daewoo espero i to kilkuletnie – mówi były członek gangu „Patyka”. – Te wozy w ogóle wtedy nie chodziły.
- Oni zajmowali się prawdziwymi furami, a nie jakimś tam daewoo. Wtedy robiło się to za pomocą „łamaka”, a taki łamak był droższy od całego daewoo – mówi Rafał z grupy wołomińskiej.
Wiarygodność Prusa określił już dwukrotnie sąd, który badał sprawę pomówionych przez niego ludzi. Sąd Rejonowy dla Warszawy Ochota stwierdził jasno, że Prus to kłamca, a składane przez niego zeznania nie są warte funta kłaków. W uzasadnieniu wyroku (sygn. 8K 1365/ 2002) sędzia nie pozostawił suchej nitki na prokuratorze, który przyjął jego wersję wydarzeń za wiarygodną. Drugi sędzia z Sądu Rejonowego Warszawa Śródmieście uznał, że „Rowerka” powinien zbadać psychiatra. Ten znowu jasno stwierdził, że Prus to zwykły oszust i jego zeznania nie mogą być brane pod uwagę w prowadzonym postępowaniu. Pomówione przez niego osoby zostały uniewinnione. Robert Prus o ksywie „Rowerek” od tamtej pory nie powinien być świadkiem koronnym. Tymczasem on jest filarem najważniejszego w kraju śledztwa.

Czapa

Jak więc utrzymać nową tezę i nie wyjść na idiotę? – zapewne zadał sobie pytanie prokurator.

Igor Ł. ksywa „Patyk” wsadził wielu swoich kolegów.
- Prokurator uznał, że najprościej będzie znaleźć tych, którzy przesiedzieli przez niego najwięcej. Na pewno w odwecie złożą zeznania, że widzieli jak „Patyk” zabił generała – mówi anonimowo informator z policji.

Najdłużej siedzieli bracia Darek i Robert J., to ich przed laty najbardziej swoimi zeznaniami obciążył „Patyk”. Dostali po 10 lat. Swoje już odsiedzieli i do biznesu wracać nie chcą. Założyli rodziny, spłodzili dzieci, zaczęli pracować. Rodziny ich kobiet nawet nie wiedziały, że bracia J. mieli kiedykolwiek coś wspólnego ze światem przestępczym. Żyli normalnie, aż do czasu, gdy Robert Prus obciążył swoimi zeznaniami „Patyka”. Wtedy zostali wezwani przed oblicze prokuratora. Dowiedzieli się, że prokurator nic od nich nie chce, jedynie potwierdzenia, że „Patyk” tam był i chciał ukraść auto generała. Mogą w ten sposób zemścić się na pomawiającym ich koledze.
Tymczasem obaj bracia powiedzieli, że nie będą kłamać. Mają swoje anse do Igora Ł., ale to nie znaczy, że stracili honor i będą w tak prymitywny sposób się na nim mścić. Pakowanie kogoś w morderstwo, to raczej niehonorowe zagranie. Tym bardziej, że opowieść „Rowerka” to bzdury. Nikt nigdy nie kradł daewoo espero. Poza tym wszyscy z grupy znali numery rejestracyjne wysoko postawionych policjantów, właśnie po to, by nie wpakować się na minę. Ten samochód też był dobrze znany. I nie potwierdzili tezy prokuratora.

Kipisz

23 kwietnia 2012 r. o szóstej rano funkcjonariusze wpadli do mieszkania. Bracia mieszkali wtedy razem. Zatrzymali obu i zawieźli do prokuratury. Pojawiły się nowe fakty. Prus obciążył Roberta J. Podobno stał na czatach, gdy „Patyk” zabijał generała. Drugi z braci był wtedy „z rodziną”, ale pomimo to prokurator go też zatrzymał. „Rowerek” powiedział, że on musi coś wiedzieć.
Już się nie wywiną, trafią do aresztu. No chyba że…  Prokurator Jarosław Szubert dał im możliwość wyjścia na wolność. Od razu. Wystarczy, że potwierdzą, że Igor Ł. chciał ukraść auto Papały i że był na miejscu zbrodni. Jeśli nie powiedzą, to czeka ich długi areszt, a potem wieloletnie więzienie. Nie potwierdzili wersji Prusa. Po dwóch miesiącach wyszli za kaucją.

Ogon

Mieli nadzieję, że to już koniec, ale okazało się, że to dopiero początek. Do akcji wkroczyła policja. Jeździli za nimi tajnym samochodem operacyjnym. Policjanci kryli się z obserwacją tak profesjonalnie, że już po paru dniach całe osiedle rozpoznawało beżowe mitsubishi pagero z przyciemnianymi szybami o numerze rejestracyjnym WA 99528A. Sąsiadka jednego z braci szybko rozpoznawała też samych „tajniaków”. Najbardziej podobał jej się brunet z lekkim zarostem.
- Reszta jest jakoś tak za bardzo wygolona.
Pewnego dnia do sąsiada przyszło trzech wygolonych panów. Zaproponowali mu, że zamontują kamery w jego sypialni, żeby lepiej kontrolować braci. Okna jego sypialni wychodzą na okna ich sypialni. Trochę się sąsiad wkurzył. Podobnie chcieli zamontować podsłuch w mieszkaniu sąsiadki. Może coś usłyszą zza ściany?
Gdy jeden z braci zaczął robić remont swojego mieszkania i przeniósł się na jakiś czas do rodziny, pod budynkiem stały dwa samochody operacyjne – mitsubishi i opel. Funkcjonariusze po cywilu robili zdjęcia robotnikom i zafoliowanym szybom mieszkania. Zapytani czemu robią zdjęcia, jeden z tajniaków stwierdził, że robi zdjęcia bloku, bo chce pokazać żonie. Spod cienkiej letniej koszulki wystawała mu „blacha”.
Taką obserwację prowadzili przez 3 dni, po czym czwartego dnia nad ranem wysadzili drzwi wejściowe na klatkę, wrzucili do korytarza granat hukowy i wyważyli drzwi ich mieszkania. Było ich 12, poza tym całe osiedle było obstawione. „Gleba!” darli się wdzierając się do lokalu. Jakież było zdziwienie, gdy zobaczyli puste mury i zaawansowany remont. Nie było nawet mebli, które możnaby przeszukać. Gdyby Robert J. był wtedy w domu, wraz z nim byłaby rodzina. Dwóch synów, pięcioletni i osiemnastomiesięczny. Sąsiedzi do dziś się boją. Wysadzone granatem drzwi na klatkę warte były 20 tysięcy. Teraz policja będzie musiała za nie zapłacić.
W tym samym czasie wrzucili granat hukowy na logię u drugiego brata. Jego mieszkanie też było obserwowane przez kilka dni przez sprawnych funkcjonariuszy. Nie zauważyli, że logia była nieobudowana i granat wpadł do mieszkania. A tam siedmioletnia dziewczynka śpiąca w łóżku… Nie wiadomo też po co wrzucali ten granat, bo weszli do mieszkania drzwiami, i to tymi, które otworzył im gospodarz. Dwunastu uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy przyszło po jednego spokojnego gościa. Przerzucili całe mieszkanie do góry nogami, po czym, gdy już zrobili kipisz, powiedzieli przerażonej żonie Dariusza J., że nie mają nakazu przeszukania, więc nie będzie musiała nic podpisywać. Ale jeśli się upiera to w 5 minut mogą go zdobyć.

Wrzuta

Gdy nie pomógł huk i J. nadal nie potwierdzili zeznań „Rowerka”, zaczęło się preparowanie dowodów. I kolejny świadek koronny, Grzegorz P. pseudonim „Papież”. Miał on zeznać, że sprzedał braciom 10 gr. kokainy i 5 kg marihuany. „Papież” to największy diler narkotyków w Warszawie.
Braciom prokurator postawił zarzuty obrotu narkotykami, a „Papieża” wypuścił z aresztu. Nadal „diluje” w Warszawie, tyle, że teraz w ramach pracy operacyjnej. Oczywiście u braci J. nie znaleziono ani grama kokainy i marihuany.
Więc pewnego dnia policja „przeszukiwała” samochód jego żony. Zatrzymali ją i powiedzieli, że… ma dwie różne tablice rejestracyjne. Faktycznie. Jeszcze godzinę wcześniej, zanim zostawiła samochód okolicach komendy policji, miała takie same. Funkcjonariusze uparli się, że muszą przeszukać samochód, założyli rękawiczki, kazali jej odejść. Zaczęli czegoś szukać w kieszeniach. Szybko zorientowała się, że chcą zrobić wrzutkę. Narobiła rabanu. Nie udało się. Funkcjonariusze zostali w rękawiczkach i z pełnymi kieszeniami.
Pewnego dnia bracia jechali w okolicach warszawskiego lotniska. W godzinach szczytu, podczas dużego nasilenia ruchu. Nagle z dwóch stron próbowano zepchnąć ich samochód. Atakujące samochody nie miały oznakowania ani koguta, a w aucie siedzieli ubrani po cywilnemu wygoleni mężczyźni. Mogli to być bandyci. Zaczęli uciekać. Skutecznie. Po jakimś czasie okazało się, że był to nieskuteczny pościg policyjny.

Chwast

Żeby już mieć pewność, że bracia J. pójdą na współpracę z prokuratorem, pojawiły się 2 skradzione samochody. O tym, że ukradli je bracia zapewniał jeden z policjantów, który osobiście miał to widzieć. Dlaczego ich nie zatrzymał na gorącym uczynku, albo przynajmniej nie wezwał kolegów, nie wiadomo. Prokuratura już postawiła im zarzuty, choć nic tu nie trzyma się kupy. Obaj byli daleko od miejsca dokonania kradzieży. Mogą to udowodnić, świadkowie, monitoring, logowanie się telefonów komórkowych. Okoliczni mieszkańcy, którzy widzieli owe kradzieże, nie rozpoznają żadnego z nich.
Prokurator cały czas im mówi, że to wszystko co ich ostatnio spotyka, może pójść w niepamięć. Wystarczy, że widzieli jak wtedy przed laty, Igor Ł. pseudonim „Patyk” chce ukraść daewoo espero. A jakby jeszcze dodali, że widzieli jak strzelał do Papały, to już do końca życia żyłoby się im spokojnie. Wystarczy, że będą kłamać.

Zboże

Prokuratura i policja mają nieograniczony budżet na prowadzenie tego postępowania. Już wydano na nie miliony. W śledztwie rozpatrywano jedenaście wersji wydarzeń, przesłuchano około 400 świadków - kilkudziesięciu z nich wielokrotnie. Czynności śledcze podejmowały UOP, ABW i prokuratura - m.in. w USA, Szwecji, Austrii i w Niemczech. Początkowo śledztwo prowadziła prokuratura warszawska, ale po 11 latach nieudolnych prób wykrycia sprawców, przeniesiono ją do Łodzi. Tyle, że Prokuratura Apelacyjna w Łodzi i prowadzący postępowanie prokurator Jarosław Szubert, cały czas jest w czarnej dupie. Już prokuratura łódzka wystąpiła do Prokuratora Generalnego o przedłużenie tego śledztwa. Jarosław Szubert twierdzi, że kończy gromadzenie dowodów, ale przedłużenie śledztwa jest konieczne, bowiem „z obszernym materiałem dowodowym muszą zapoznać się podejrzani, w tym Igor Ł. ps. Patyk, któremu zarzuca się zabójstwo b. szefa policji”.


Joanna Skibniewska
askibniewska@poczta.onet.pl

TUSK ŁAPIE ŻABĘ (Tygodnik NIE, nr 39, 26 września 2014, str.3)


"Froga” szukała cała polska policja. Do akcji włączył się aktywnie premier. Polowanie jak na płatnego zabójcę, to kolejna farsa naszego wymiaru sprawiedliwości.


TUSK ŁAPIE ŻABĘ 

Robert N. ksywa „Frog” nie lubi dziennikarzy. Ma rację. Bo do tej pory żaden nie napisał prawdy, ani o jego wyczynach za kółkiem, ani o prowadzonym przeciwko niemu postępowaniu. Stek bzdur wypisywanych w gazetach i głoszonych w telewizji, to jakby teksty sponsorowane przez policję i prokuraturę.
„Froga” zlinczowali już wszyscy, politycy, policjanci, prokuratorzy, sędziowie, dziennikarze, drifterzy  i internauci. Krytycy dwudziestoczterolatka prześcigają się w wyliczaniu ileż to Robert N. naruszył przepisów prawa. Tymczasem w tym postępowaniu prokuratura i policja naruszyła ich znacznie więcej.

Film i szelest

Ten filmik w sieci internetowej obejrzało przeszło 30 tys. ludzi.
Jest noc. Na desce rozdzielczej stoi wideorejestrator. Z radia leci muzyczka. Białe BMW zasuwa ulicami Warszawy. Szybko. Kierowca prowadzi świetnie. Mija slalomem samochody na trzypasmówce. Ściga się z motocyklistami. Zatrzymuje się na czerwonym świetle, po czym jak strzała rusza gdy tylko zapala się zielone. W kabinie jest dwóch młodych mężczyzn. Jeden robi zdecydowanie za pilota. „Pozdrawiam naszą kochaną policję, która jakoś średnio daje radę” - mówi kierujący beemką.
Filmik miał kilkanaście minut. I wyjątkowo wkurwił policjantów. Bo pokazał, że białe BMW przejechało swobodnie kilkadziesiąt kilometrów przez stolicę, jakby w ogóle nie zauważone. Nawet przez stojący na poboczu drogi patrol.
- Nasza załoga usłyszała tylko szelest. Ten samochód przejechał tak szybko, że nie byli w stanie podjąć interwencji – powiedział Robert Opas z zespołu prasowego Komendy Stołecznej Policji.
Prowadzący pojazd śmieje się ze stołecznych policjantów.
- Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – dodał Komendant Główny Policji Marek Działoszyński.


Cyrk

I zaczął się cyrk. Ruszyła machina absurdu. Film z sieci trafił do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Z MSW do premiera, od premiera do prezydenta.
"Policja lada moment zatrzyma tego pirata drogowego. Odebrałem w tej sprawie informację od Ministra Spraw Wewnętrznych. Nie mam wątpliwości, że to się zdarzy" – komentował Donald Tusk na konferencji prasowej. Konferencje zorganizowało jeszcze MSW i Komenda Główna Policji. Wszyscy byli wstrząśnięci. Dziennikarze pytali zatroskani, kiedy właściwe służby złapią tego strasznego złoczyńcę. Właściwe służby kiwały głowami potwierdzając, że trzeba to natychmiast zrobić. Natychmiast! Czasem też kręcili głowami, gdy wyliczali ilość popełnionych przez kierowcę wykroczeń drogowych.
Wstrząśnięty był także prokurator generalny. Andrzej Seremet zapowiedział, że prokuratura będzie dogłębnie analizować film, który pirat drogowy wrzucił do sieci. Do badania tego filmu została powołana specjalna grupa. Wzięli w niej udział biegli informatycy oraz biegli z zakresu ruchu drogowego. Powołano też specjalny zespół do wykrycia złoczyńcy. Zaangażowani w te robotę zostali nie tylko policjanci drogówki, ale też CBŚ, ABW, funkcjonariusze z wydziału narkotykowego, pirotechnicy i antyterroryści.


Robert

Robert N. jest normalnym chłopakiem. Wykształcony, oczytany, nie nadużywa alkoholu, nie pali trawki. Wygląda też jak normalny chłopak i zachowuje się jak normalny chłopak. Pochodzi z normalnego domu. Rodzice to pracownicy naukowi. Dziennikarze napisali, że handlował skradzionymi samochodami. Bzdura. Prowadzi w Warszawie wypożyczalnię ekskluzywnych samochodów. Wszystko ma legalnie, płaci podatki, na wszystko ma kwity. Wbrew temu co napisali w mediach, nie bierze udziału w żadnych rajdach, ani legalnych, ani nielegalnych. Czasami bierze udział w nocnych pokazach driftów na warszawskim Cargo przy lotnisku Okęcie. Pojawił się także na imprezie Drużynowych Mistrzostw Polski 2012 w Poznaniu. Pomagał też WOŚP biorąc udział w pokazie w Błoniu.
Robert zawsze był zafascynowany samochodami. W przedszkolu wymieniał bezbłędnie wszystkie marki aut. O samochodach wiedział dużo. Jako nastolatek przesiedział wiele godzin przy komputerze. GTA, Colin McRae Rally, BMW M3 Challenge i Need For Speed. W telewizji wielokrotnie obejrzał „Szybcy i ściekli”, wszystkie 7 części.
O tym, że cokolwiek dzieje się wokół niego nie miał pojęcia. Nikt nie wezwał go ani na policję, ani do prokuratury. Nie miał też żadnej informacji, że przeciwko niemu toczy się jakiekolwiek postępowanie. Bo się nie toczyło.
W połowie czerwca, gdy w palącym słońcu leżał na plaży w Mielnie, w samych gaciach, razem ze swoimi przyjaciółmi, nagle podbiegło do niego kilkunastu funkcjonariuszy w antyterrorystycznych uniformach. Przystawili mu broń do głowy, założyli kajdanki. Pistolet przy głowie wylądował też u kolegi, który coś wspomniał o swoich prawach. To spektakularne zatrzymanie prawie nagiego, bezbronnego chłopaka, funkcjonariusze uważają za swój sukces.Zatrzymanie Roberta N. było nielegalne. Nikt, nigdy i nigdzie go nie poszukiwał. Na nasze pytanie na jakiej podstawie „Frog” został zatrzymany i to w tak drastyczny sposób, usłyszeliśmy, że zatrzymano go w ramach pracy operacyjnej.


Policja i kłamstwa

„Drogowy przestępca schwytany”, „Policja dała radę”, „Szaleniec z Warszawy za kratami” – krzyczały nagłówki gazet.
Policjanci upojeni swoim sukcesem, co i rusz pojawiali się w telewizji. Mariusz Sokołowski, rzecznik KGP poinformował media, że do zatrzymania doszło w mieszkaniu koło Mielna, gdzie mężczyzna ukrywał się przed policją.
To kłamstwo. Nie został zatrzymany w mieszkaniu i przed nikim się nie ukrywał, bo po prostu nikt go nie poszukiwał.
"Zatrzymaliśmy go w związku z podejrzeniem o kilka przestępstw o charakterze kryminalnym" - powiedział Sokołowski.
To też kompletna bzdura. Zanim go zatrzymano nikt nie prowadził przeciwko niemu żadnego postępowania.
 - Z policyjnego punktu widzenia, Robert N., to coraz ciekawsza postać, cały czas wychodzą nowe rzeczy na jego temat. W jednym z użytkowanych przez niego mieszkań w Krakowie, znaleźliśmy wiele telefonów komórkowych, broń, na która nie miał pozwolenia, amunicję, kamizelkę policyjną i policyjnego lizaka - powiedział na antenie TVN24 Mariusz Sokołowski z Komendy Głównej Policji.
W mediach pokazali się też przedstawiciele Komendy Stołecznej Policji ze swoim sukcesem, którzy w krakowskim mieszkaniu „Froga” odkryli inne fanty. Oczywiście podczas tego samego przeszukania.
"Ustaliliśmy, że w Krakowie wynajmuje mieszkanie. Zabezpieczyliśmy w nim m.in. kilkanaście aparatów telefonicznych, duplikat prawa jazdy, kamizelkę z napisem „Policja”, pałkę policyjną, kartę pre-paid, broń gazową oraz amunicję" – powiedziała Anna Kędzierzawska rzecznik KSP.
Policjanci w tym antyterroryści, CBŚ, pirotechnicy i spece od narkotyków przetrzasnęli do góry nogami jego wynajmowane mieszkanie. Szukali czegokolwiek. To co naprawdę znaleźli to kpina.
Kamizelka żółta z napisem policja. Roberta N. kosztowała 9,80 na allegro. Została zakupiona oczywiście legalnie od firmy specjalizującej się w produkcji naklejek, breloczków i tym podobnych gadżetów. Na to są kwity. W gazetach pojawiła się informacja, że „Frog” posiadał policyjny mundur, tymczasem dziennikarzom pomyliła się owa kamizelka z uniformem funkcjonariusza. Pałka policyjna, o której mówiła policjantka to nie była pałka tylko lizak „drogówki” – plastikowa zabawka, cena 8,90 – też na allegro. Ten sławetny pistolet, o którym rozpisywały się media to pistolet hukowy (taki co robi buuuum dla zabawy) zakupiony legalnie w sklepie przy ul. Puławskiej. Nie można tym zabić, nie można tym zranić, a bywa, że nawet nie można za bardzo przestraszyć. Oczywiście nie potrzeba na to żadnego pozwolenia.
Wszyscy jego bliscy byli przesłuchani. Zabrano im komputery i telefony. Sprawdzano ich pocztę. Przeszukiwano mieszkanie. Znajomi byli wzywani na przesłuchanie. Sprawdzano ich komputery i połączenia telefoniczne. Nie wiadomo po co.


Prokuratorzy

Robertem N. z warszawskiej Woli zajęły się aż dwie prokuratury.
Prokuratura w Warszawie szukała czegokolwiek na „Froga”. Znalazła. Ponoć zawyżył swoje wynagrodzenie we wniosku o kredyt bankowy. Zbój. Robert N. twierdzi, że to bzdura. Wpisał tyle ile naprawdę zarabia, tylko prokurator nie sprawdził wszystkich oświadczeń majątkowych. Sprawa jest w toku.
Prokurator uznał Roberta N. za tak groźnego przestępcę, że zastosował wobec niego dozór policyjny i kazał mu się meldować na komisariacie… codziennie.
Prokurator w Płocku (nikt nie wie czemu w Płocku skoro chłopak jest z Warszawy) też ogłosił sukces. Postawił zarzut dwukrotnego sprowadzenia bezpośredniego zagrożenia katastrofą w ruchu lądowym. Zażądał 10 tys. zł. poręczenia majątkowego, dozór policyjny 3 razy w tygodniu i zakaz prowadzenia pojazdów.Jakie ma przeciwko niemu dowody? Żadnych. Nie doprowadzono do żadnej katastrofy. Ba, nie doprowadzono nawet do jej bezpośredniego zagrożenia. Nie wiadomo nawet, czy to Robert N. prowadził szalone BMW.
Samochód nie jest jego. Policyjny rzecznik Mariusz Sokołowski zapewniał, że zebrano „materiał także z kamer monitoringu, które były po drodze na trasie przejazdu tego człowieka. Tak, aby można było ustalić dokładnie jego twarz.. Nie zebrano. Nie zrobiono badań antropologicznych aby porównać zdjęcia z radarów. Nie zrobiono badania fonoskopijnego, żeby się dowiedzieć czy w internetowym filmiku mówił właśnie N. Ale zarzuty postawiono.
 W Polsce co 28 sekund dochodzi do przestępstwa. Co 13 minut do poważnego, z narażeniem życia i zdrowia ofiar. W okresie gdy cała polska policja szukała „Froga”, musiało dojść do kilkuset poważnych przestępstw. Być może wielu zamordowano?
Robert N. ksywa „Frog” dokonał paru wykroczeń na ulicach Warszawy. Policja i prokuratura rażąco naruszyła prawo. Kto tu jest dobry a kto zły?


Joanna Skibniewska 
askibniewska@poczta.onet.pl

czwartek, 3 kwietnia 2014

KACI Z POLICJI (NIE, Nr 07/2014, 2014-02-14, str. 1)



W warszawskiej komendzie policjanci biją. Zupełnie bezkarnie.
4 lutego około godz. 19.30. Paweł P. i Tomasz K. byli w Barze nad Wisłą w Górze Kalwarii. Właśnie zamówili coś do jedzenia. Zanim zdążyli się zorientować, knajpa była otoczona, a funkcjonariusze w czarnych mundurach zakładali im kajdanki.
– Wszystko trwało może kilka minut – mówi anonimowo świadek policyjnej akcji. – Na pewno wyszli cali i zdrowi z restauracji – zapewnia. Potwierdzają to inni świadkowie. Nie chcą podawać nazwisk. Boją się… policjantów. Kolejni świadkowie mówią, że już w knajpie obaj zatrzymani byli bici i kopani.
Była to popisowa akcja stołecznej policji z wydziału do zwalczania przestępczości samochodowej. Dzień wcześniej skradziono samochód. Policjanci znaleźli go w dziupli pod Warszawą. Od razu postawili na Pawła i Tomasza, specjalizujących się w samochodach. Ruszyła obława.
Zatrzymani zostali przewiezieni do komendy stołecznej na przesłuchanie. W parę godzin potem Paweł P. trafił na dołek. Był dotkliwie pobity. Nie zbadał go lekarz, choć Paweł P. o to prosił. Jego kolegę przewieziono do szpitala z licznymi obrażeniami, nieprzytomnego. Na oddziale pilnowali go funkcjonariusze, ale nie po to, by nie zwiał, bo i tak nie dałby rady, ale po to, by nikt nie zrobił mu zdjęcia, jak wygląda po policyjnym przesłuchaniu. Zakazano także lekarzom udzielać jakichkolwiek informacji o jego stanie zdrowia. Samym medykom powiedziano, że się samookaleczył podczas zatrzymania.


Worek i gaz

Obaj panowie są znani funkcjonariuszom z tego wydziału. Doskonale znają ich żony, matki, rodziny. Funkcjonariusze, mówiąc o nich, rzucają ksywami. Paweł i Tomasz wielokrotnie byli zatrzymywani, niezależnie, czy były ku temu podstawy, czy nie. Zwykle byli bici podczas przesłuchania. I nie tylko oni. Wszyscy, którzy kiedykolwiek byli w kręgu zainteresowań funkcjonariuszy z samochodówki, przeszli przez piekło rozmowy z policjantami. Co z niej zapamiętali najbardziej?

– Worek foliowy na głowę i psikanie gazem do środka – powtarzają wszyscy. Z 14-osobowej grupy, z którą rozmawialiśmy, każdy z osobna opowiadał o tych samych metodach pracy funkcjonariuszy z tego oddziału. Bicie, kopanie, uderzanie głową o ścianę, walenie pałką w gołe stopy. Odbite jądra, pięty i nerki to standardowe pozostałości po przesłuchaniu.
– Biją albo po to, żeby się przyznać, albo po to, żeby powiedzieć coś na kolegę. Często dają do podpisania protokół z zeznań, który sami tworzą i każą podpisać. Za niepodpisanie też jest wpierdol. A czasem biją po prostu, dla sportu – mówią ci, którzy parokrotnie mieli do czynienia z funkcjonariuszami ze stołecznego wydziału.

Bywa, że zabawiają się z nimi policyjne psy, szczute przez policjantów. Wtedy podobno funkcjonariusze mają największą zabawę.

W 2011 r. Kamil P. przez chwilę nagrywał telefonem komórkowym przesłuchanie. Widać tylko nogi bitego i bijących, ale słychać, co się dzieje w pokoju przesłuchań.
– Przyznasz się, kurwo?! – pyta policjant. Słychać głuche uderzenia o coś twardego. Krzyki i jęki bitego. – Powiesz, kurwo, czy nie?!
– Ty jebany psie – odpowiada bity. Wtedy w ruch idą nogi funkcjonariuszy. Film się urywa. Niedługo potem urywa się też świadomość bitego.
Po tym przesłuchaniu chłopaka nie oglądał lekarz, choć podobno parokrotnie tracił przytomność. Dopiero gdy przewieziono go do aresztu na Białołękę, został zbadany. Przez parę dni nie rozpoznawał nikogo.
– Był tak opuchnięty na twarzy, że z trudnością go rozpoznałam – mówi Sylwia, jego narzeczona. Wsadzili go do celi z kuzynem, żeby się nim opiekował. Po paru dniach próbował popełnić samobójstwo. Więzienna psycholog do dziś pamięta, jak wyglądał po przywiezieniu z warszawskiej komendy. I to, że nie rozpoznał ojca.

Wydział ma wyniki

– Parę lat temu byłem zatrzymany na gorącym – mówi Maciek B. – Odsiedziałem i słusznie, było za co. Co prawda ukradłem jeden samochód, a przybili mi jeszcze dwa, ale wtedy faktycznie ukradłem. Dziś wyszedłem z branży, mam dziecko, pracę, ale cały czas jestem zatrzymywany przez ten wydział. Zawsze dostaję trzymiesięczną sankcję, bo pomawia mnie policjant z samochodówki. Po trzech miesiącach, gdy prokurator znowu wnioskuje o areszt, ja przedstawiam dowody, że nie mogłem tego zrobić. Byłem gdzie indziej, raz nawet 300 km od miejsca zdarzenia.
Zwykle wychodzę do domu, ale co odsiedzę za nic i ile dostanę podczas przesłuchania, to moje. Wydział do zwalczania przestępczości samochodowej ma dobre wyniki. Zwykle zarzuty opierają się na zeznaniach samych funkcjonariuszy z tego wydziału. W2011 roku mł. asp. Damian Kozina zeznał w śledztwie, że widział Pawła P., gdy ten kradł wypasioną hondę. Podobno stał niedaleko. Nie interweniował, bo „byłtrudny teren”. To było wWarszawie. Zatrzymał go następnego dnia. To samo zeznał, gdy zatrzymano Damiana P. Tym razem warunki pogodowe przeszkadzały mu w interwencji. Zatrzymano sprawcę po 12 godzinach od kradzieży. Takich, których widział podczas złodziejskiej roboty, jest paru. Zatrzymani w knajpie w Górze Kalwarii też są oskarżani przez tego policjanta. Ponoć widział ich przy robocie. Innych dowodów nie ma. Macieja B. oskarżał inny policjant z tej grupy. Też widział, jak Maciej B. kradł auto.
Po czasie okazuje się, że to wszystko brednie, bo kiedy niby miało się to wydarzyć, wskazani przez policjantów sprawcy byli zupełnie gdzie indziej. Imają na to niezbite dowody. Zdarzyło się nawet, że w czasie gdy policjant widział kradnących na Woli, sam był wtedy w Śródmieściu…

Ustalmy, że on nie krzyczał

Rzecznik stołecznej policji Mariusz Mrozek nie chce udzielić odpowiedzi na pytania dotyczące pobić na komendzie.
– Zapraszam do nas – mówi.
Gabinet naczelnika wydziału do zwalczania przestępczości samochodowej Ireneusza Ambroziaka jest ciasny, a sam naczelnik duży. Siada przede mną i prezentuje pokaźny brzuch. Jest miły. Przez chwilę, bo gdy zaczynam zadawać niewygodne pytania, wrzeszczy i próbuje mnie zastraszyć.
– Podczas doskonałej akcji zatrzymania Tomasz K. próbował uciekać na pierwsze piętro i wyskoczyć przez okno. Wtedy mogły wystąpić otarcia naskórka.
– Pan obrażenia Tomasza K. nazywa otarciami naskórka? On trafił nieprzytomny do szpitala z poważnymi obrażeniami.
– Została mu udzielona pomoc i lekarz stwierdził, że musi zostać w szpitalu na obserwacji.
– Z powodu otarć naskórka?
– Tomasz K. oczywiście symulował.
– Symulował utratę przytomności?
– Tak, symulował utratę przytomności. Biegły lekarz sądowy stwierdził, że nic mu nie jest.
– Wcale tak nie stwierdził, pan kłamie. Stwierdził jedynie, że można go przesłuchać.


– Pani nie będzie mnie przesłuchiwać!!!
– Teraz ja będę mówił, nie pani!!! Pani mi przerywa jak Monika Olejnik!!! Teeeeeraaaaz jaaaa móóóówię!!!

– Pańscy ludzie biją zatrzymanych. Wkładają im na głowę foliowy worek, wpuszczają gaz, kopią i pan o tym wie.
– Nie mam wpływu na to, co mówią zatrzymani.
– Dlaczego pańscy funkcjonariusze pomawiają zatrzymanych? Kłamią w prokuraturze. Robicie sobie dobrą statystykę?
– Nigdy przestępcy nie złożyli doniesienia o składanie fałszywych zeznań.
– Dlaczego bijecie ludzi?
– Nigdy nikt nie zgłaszał zażalenia na zatrzymanie.

Ponieważ naczelnik Ambroziak już tylko krzyczał i machał łapami, dalsza rozmowa nie miała sensu.
– Stracił panowanie, bo pani go zdenerwowała – próbował tłumaczyć naczelnika rzecznik Mariusz Mrozek.
– I pan mi chce wmówić, że on panuje nad sobą, gdy zatrzymany nazywa go jebanym psem? – pytam.
– Ustalmy, że on nie krzyczał na panią. Ustalmy, że pani tego nie napisze wartykule…

To tylko podejrzany

Tomasz K. jest już w areszcie na Białołęce. Pilnujący go w szpitalu funkcjonariusze niezupełnie się sprawdzili. Przypadkowa osoba zrobiła film telefonem komórkowym. Mamy go. Młody mężczyzna jest pokrwawiony, opuchnięty, ma krwawe dziury wgłowie i świeże szwy na czole. Widok robi wrażenie.
Na oddziale przesłuchiwała go prokurator z prokuratury rejonowej z warszawskiej Pragi. Widziała jego obrażenia. Widziała, wjakim jest stanie. Nie wszczęła z urzędu postępowania przeciwko policjantom. Sędzia z Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi zasądzająca trzymiesięczny areszt też widziała torturowanego człowieka. Powiedział, że pobili go policjanci. Nie zareagowała. Bo to tylko podejrzany…
Bicie przez funkcjonariuszy policji to częste przypadki, jednak niewielu z poszkodowanych to zgłasza. Bo tylko w jednostkowych sytuacjach kończy się ukaraniem funkcjonariusza – mówi prawnik dr Piotr Kładoczny z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Pobici podwójnie się obawiają, bo zwykle słyszą, że ich sytuacja procesowa tylko się pogorszy, jeśli wystąpią przeciwko policji. Trzeba pamiętać, że jest wielu dobrych policjantów. To naprawdę ciężka służba. Jeżeli jednak policjant jest tak wypalony, że zaczyna stosować przemoc, powinien natychmiast odejść ze służby. Tak się, niestety, nie dzieje. Gdy policja nadużywa władzy, to jest największy dramat i największa demoralizacja państwa.

Joanna Skibniewska
askibniewska@redakcja.nie.com.pl

•Przed paroma dniami funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych KGP, na polecenie prokuratury, zatrzymali trzech warszawskich funkcjonariuszy z KRP Śródmieście i jednego funkcjonariusza z Pragi. Panowie interweniując na imprezie u małolatów, mocno się zdenerwowali. Jeden z biesiadników bowiem, nazwał ich brzydko, porównując do męskich genitaliów. Zatrzymali trzech chłopaków. Bezpodstawnie. Zawieźli na komisariat przy ul. Wilczej. Tam rozdzielili ich i tłukli gdzie popadło. Już złożyli zeznania. Twierdzą, że to małolat rzucił się na nich. Biedactwa, musieli się bronić. Tak bardzo, że chłopak ma obrażenia wewnętrzne.
•Małgorzata i Jarosław Jabłońscy z Jarosławia wracali nad ranem z restauracji. Podjechał radiowóz, policjanci z Jarosławia zwrócili im uwagę, że idą jezdnią i powinni przejść na chodnik. Policjanci ich skuli, bo Jabłońscy nie byli zbyt mili. Zawieźli na komisariat. Kobieta została dotkliwie pobita. Była też kopana. Jej głową uderzano o ścianę. Kobieta po opuszczeniu dołka natychmiast trafiła do szpitala. Opinia lekarska: Dotkliwe pobicie. Rozległe sińce, krwiaki i obrażenia. Prokuratura postawiła jej zarzut czynnej napaści na funkcjonariuszy. Czterech rosłych chłopów i jedna policjantka zostali zaatakowani tak bardzo, że musieli stosować „obronę konieczną”.
•W Nowym Targu policjanci interweniujący w sprawie awanturującego się chorego na schizofrenię mężczyzny skatowali go na śmierć. Wiedzieli, że jest chory i ma atak. Mimo to kopali i bili. Aż zabili. Policjanci pracują i mają się dobrze… •17-letniKamil z Ostrzeszowa powiedział, że został pobity w tamtejszej komendzie. Ukradł miedziany drut. Według relacji Kamila przesłuchanie trwało ponad 6 godzin. Policjanci bili go w pośladki, brzuch, żebra. Lekarz potwierdził pobicie.
•15-letniPatryk z Wambierzyc wyszedł wieczorem do sklepu po chleb. W centrum wsi strażacy właśnie dogaszali pożar, chłopiec zatrzymał się, by popatrzeć. Stamtąd wywlekli go policjanci iwywieźli daleko pozawieś. Grożąc i bijąc, próbowali go nakłonić, żeby przyznał się do wybicia szyby w innym radiowozie. Chłopak się nie przyznał, a funkcjonariusze zostawili go w polu. Do domu wracał nocą parę godzin. Przestał wychodzić z domu i opuszczał lekcje, bo się bał, że znowu go za coś złapią. Niedługo potem Patryk się powiesił. Ci policjanci niedawno dostali wyrok, ale nie za Patryka, lecz za gwałt na 16latce.
•Piotrek Karbowiak został brutalnie pobity przez policjantów. Jest upośledzony. Raz policjanci wzięli go do radiowozu wieczorem pod zarzutem burdy w domu. Około pierwszej w nocy pogotowie znalazło go nieprzytomnego parę ulic dalej. Pobitego. Trafił na OIOM. Prokuratura prowadzi postępowanie pod kątem udziału Piotra w bójce. Postępowania przeciwko funkcjonariuszom w ogóle nie wszczęto. Podobno obrażenia upośledzonego chłopaka nie mają nic wspólnego z interwencją policjantów.
•W Adamowie w Lubelskiem niepełnosprawny Paweł Kruk został pobity do nieprzytomności. Przed knajpą funkcjonariusze chcieli go wylegitymować. Ale on się uparł, że nie powie, jak się nazywa. Skopali go. Trafił do szpitala na oddział ratunkowy. Ledwo przeżył. Funkcjonariusze jednak opowiedzieli, że Paweł nie był bity, a urazy odniósł w wyniku… padaczki alkoholowej, której nigdy nie miał. Sprawy nie było – brak czynu zabronionego.
•Sebastian Walczak nie chciał na żądanie policjantów wejść do radiowozu. Został pobity, a gdy zaczął bluzgać, jeden z funkcjonariuszy przeładował broń i wycelował w niego. Co na to prokuratura? Walczakowi przedstawiono zarzut naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariuszy.
•35-latekz dzielnicy Biały Kamień w Wałbrzychu trafił na V Komisariat Policji w Wałbrzychu. Po przesłuchaniu zwolniono go do domu. Po kilku godzinach zmarł. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł wskutek doznanych obrażeń. Na komisariat trafił cały i zdrowy.
•W podwarszawskim Legionowie Paweł Lewandowski został zatrzymany i skopany na komisariacie. Złożył w Prokuraturze Rejonowej w Legionowie doniesienie. Opinia lekarska potwierdziła drastyczne pobicie. Mimo to prokurator umorzył postępowanie, nie dopatrując się przekroczenia uprawnień przez policjantów. W tym samym czasie ta sama prokuratura wszczęła postępowanie o znieważenie funkcjonariuszy. 3 dni później Lewandowski popełnił samobójstwo. Rodzina wystąpiła do trybunału w Strasburgu. Trybunał uznał, że Polska ma zapłacić 10 tys. euro odszkodowania. Nie zostawił na polskiej prokuraturze suchej nitki.