Jak na chorych i starych zarobić niezłą kasę.
Dyrektorka
Justyna N. i główna księgowa Elżbieta G. siedzą w areszcie. Nie tylko
one powinny się tam znaleźć. Ci, którzy ponoszą taką samą
odpowiedzialność, mają się świetnie.
– Nie wejdzie pani – mówi mężczyzna w bramie Domu Pomocy Społecznej (DPS )w Młodzieszynie.
– To dla dobra pensjonariuszy.
Nie
mogą wejść także członkowie rodzin znajdujących się tam staruszków. Tak
zdecydowali ochroniarz oraz kobieta pełniąca obowiązki dyrektorki
placówki.
Ochroniarz to szara eminencja DPS oraz w samorządzie.
Radny, który w rzeczywistości rządzi placówką. Osobą pełniącą obowiązki
dyrektorki jest sekretarka ze starostwa. Dlaczego? Żeby nie wylazło, że o
przekrętach w DPS starostwo wiedziało od lat.
–
Zatrzymanie
dyrektorki i czworga pracowników DPS w Młodzieszynie jest faktem –
komentuje członek zarządu powiatu Przemysław Gaik. –
Jeżeli w wyniku
prowadzonych obecnie czynności zostaną ujawnione jakiekolwiek przesłanki
świadczące o działaniu niezgodnym z prawem przez którąkolwiek z tych
osób, to powinny one ponieść tego konsekwencje. Wszelkie działania,
które mogą podważać zaufanie do instytucji publicznych, powinny być
traktowane z całą surowością. Nie chcę jednak dziś występować w roli
sędziego i decydować o czyjejś winie bądź jej braku w tak poważnej
sprawie.
Tymczasem przesłanki świadczące o działaniu niezgodnym z
prawem były przekazywane starostwu już od dawna. Każdy, kto donosił na
działania dyrektorki DPS, był karany.
Tydzień temu wszystko pękło. Policjanci weszli o 9.04.
–
Jak widziałem, że Justynę wyprowadzają w kajdankach, to poczułem
satysfakcję. Za tych wszystkich ludzi – mówi anonimowo człowiek, który
wiedział, co tam się dzieje.
Podobnie zareagowali inni pracownicy
placówki, ale do dziś boją się do tego przyznać. W każdej chwili mogą
wylecieć z roboty za mówienie prawdy.
Tego dnia sochaczewscy policjanci mieli pełne ręce roboty. Przez wiele godzin wynosili z domów zatrzymanych osób to,
co skradziono podopiecznym. Towaru było tyle, że nie mieli gdzie go
magazynować. Pralki, lodówki, zmywarki, sprzęt RTV, wiele markowych
ubrań i butów.
Samego mięsa było tyle, że nie można było
znaleźć odpowiedniej chłodni, aby je przechować. Wszystko zakupione dla
pensjonariuszy DPS za ich pieniądze.
Sześciu ludzi wynosiło dokumenty
placówki zgromadzone w domu dyrektorki. Faktury i rachunki, umowy
kupna-sprzedaży, akty darowizny nieruchomości w zamian za opiekę.
Herbatka na odchudzanie
To
nie było trudne. Mieszkańcy DPS w Młodzieszynie to ludzie bardzo
chorzy, bardzo starzy i zwykle bez kontaktu z rzeczywistością. Ci,
którzy kumali choć trochę, byli odpowiednio zmiękczani. Tak skutecznie,
że podpisywali każdy dokument podstawiony im pod nos. Ci, którzy byli
kontaktowi, szybko przestawali tacy być. Za sprawą leków, które
otrzymywali. Rodziny były zszokowane, że w tak krótkim czasie z
zażywnego staruszka krewny stawał się rośliną. Dyrektorka tłumaczyła, że
to z powodu zmiany środowiska i odizolowania od najbliższych. Wierzyli.
W
ośrodku są dziwne rachunki. Na koszt pani Frani kupowano co miesiąc
herbatkę odchudzającą za 700 zł oraz suplementy diety za drugie tyle.
Franciszka ma cukrzycę i waży ok. 130 kilo. Oczywiście nigdy herbatki
takiej nie dostała, za to koleżanki i znajome dyrekcji są szczupłe.
Pani
Wiesia nie kuma od dawna. Parokrotnie zakupiono jej koronkowe majtki za
ponad 100 zł. Ekskluzywne, ze specjalnym wzorem. Większość to stringi.
Tadeusz
ma 82 lata i biega codziennie w adidasach za 423 zł. Co miesiąc w
innych. Dziwić może jedynie fakt, że Tadeusz od dawna tylko leży i nawet
nie wie, w jakim miejscu.
Przed zimą pensjonariusze kupowali sobie
nowe markowe kurtki. 90-letnia Zuzanna chodzi w narciarskiej kurtce
Nike, kolorowej, z kapturem i ozdobnymi łańcuszkami. Dokąd chodzi, nie
wiadomo, bo na dworze nie była od dawna. Nikt jej nie wywiózł, a sama
już nie wstaje. W ogóle wszyscy pensjonariusze lubią markowe ubrania. I
oczywiście sami za nie płacą. Księgowa pobiera opłaty za te rzeczy z ich
prywatnych kont.
Krzysztof z porażeniem mózgowym dostał spadek po
ojcu – 90 tys. zł, które wpłynęły na jego konto. Spadek zniknął w 3 dni.
Podobno kasa poszła na leki.
Dyrektorka na rurze
Są
też bilety lotnicze. Dyrekcja latała do Londynu w sprawach majątkowych
pensjonariuszy. Dużo było tych spraw i zwykle załatwiać je trzeba było
wtedy, gdy w Londynie zaczynały się wyprzedaże.
Pensjonariusze
jeździli na ekskluzywne wycieczki. Na papierze, bo w rzeczywistości były
tam władze DPS, miejskie i powiatowe. Na listach podpisani byli
pensjonariusze, którzy nie odróżniają włoskich Dolomitów od nocnika.
Oczywiście wyjazd na wycieczkę poręczali podpisem. Nawet ci, którzy już
nie mogą utrzymać długopisu wdłoni. Z tych wycieczek są zdjęcia.
Dyrektorki tańczącej na rurze we włoskiej knajpie.
W ramach programów
unijnych placówki z powiatu sochaczewskiego współpracowały ze sobą.
Wycieczka dzieci upośledzonych ze szkoły w Erminowie była zorganizowana w
ramach terapii zajęciowej. Dzieci miały poddać się terapii, a
opiekunowie szkolić. Tymczasem dzieci spały po dwoje w jednym łóżku, bo
władze DPS, samorządowcy i członkowie ich rodzin też bawili na tej
wycieczce. Musieli mieć gdzie spać. Wykładów nie było, choć dyrektorka
sochaczewskiego Państwowego Centrum Pomocy Rodzinie opisała nawet ich
treść oraz to, jak wiele z nich wynieśli opiekunowie i ich podopieczni!
W
DPS są także dziwne umowy o pracę. Członkowie rodzin dyrekcji, których
nikt na oczy w tej placówce nie widział, zarabiali niezłą kasę. Jedna z
pań pracowała w DPS w Młodzieszynie na cały etat w godzinach 7–15,
jednocześnie pracując na cały etat w godzinach 8–16w szkole specjalnej w
Erminowie. Placówki te oddalone są o 16 km.
Pracownicy DPS dostawali
nagrody za pracę, o czym nie mieli pojęcia. Nawet po 12 tys. zł.
rocznie na każdego pracownika; dyrekcja DPS brała do swojej kieszeni
nagrody przyznawane pracownikom przez starostwo.
Dyrektorka była tak
zapracowana, że nie wyrabiała się z pracami domowymi. Musiała więc mieć
pomoc. Pracownica DPS przychodziła do niej, aby wyprowadzać psy. Inna
przychodziła posprzątać. Jeszcze inna szyła jej ubrania. W godzinach
pracy DPS i za wynagrodzenie z DPS.
Pracownicy, którzy próbowali z
tym walczyć, byli karani utratą pracy. Zgłoszenie nieprawidłowości w
starostwie, nawet po błaganiach, żeby była to wizyta anonimowa, kończyło
się tym, że dyrektorka DPS wzywała donosiciela na rozmowę i wywalała na
zbity pysk. Pracownice DPS to głównie samotne matki, kobiety bez szans
na utrzymanie się bez tej pracy…
Do starostwa chodzili też byli
pracownicy i mówili, co tam się dzieje. Przyjmował ich wicestarosta
Janusz Ciura, odpowiedzialny za tę placówkę. Obiecywał kontrolę i tyle.
Jeśli w ogóle odbywały się jakieś kontrole w DPS, zawsze ich wynik był
pozytywny.
Odważniejsi zaczęli nakręcać filmy. W sochaczewskiej
prokuraturze znalazły się też filmy, na których widać, jak znęcano się
nad podopiecznymi.
Chroniczny brak współpracy
Znęcanie się nad podopiecznymi i poniżanie to norma w tego typu placówkach.
Zuzanna
miała 102 lata, gdy była w prywatnym domu opieki w Markach pod
Warszawą. Nie było z nią kontaktu. Czasem mówiła coś do siebie, głośno
martwiła się, z kim zostawi dzieci, gdy pójdzie do pracy. Zwykle jednak
leżała i patrzyła w jeden punkt. Czasem oglądała telewizję: „M jak
miłość”. Rodzina poprosiła o rehabilitację leżącej babci. Zapłaciła za
dodatkową usługę.
Rehabilitant miał może 30 lat.
– Cześć, Zuzia,
będę z tobą ćwiczył – podszedł do łóżka. Odkrył kobietę, zdjął z niej
spodnie od piżamy i zaczął machać chudymi nogami.
W sali byli wówczas odwiedzający. Dużo obcych ludzi.
–
Zuzia! Dlaczego ze mną nie współpracujesz? Dawaj nogę! – krzyczał
rehabilitant. –
Sztywna starucha… – gadał pod nosem, gdy kobieta
próbowała zasłonić goły tyłek. –
Zuzia, co robisz?!
– Jaka ja dla
ciebie, chuju, Zuzia jestem? – odezwała się nagle kobieta. Rehabilitant
urażony zostawił nagą kobietę. Więcej nie przyszedł.
Wtym domu opieki
do każdego staruszka opiekunki mówiły po imieniu. Zmieniały się często.
Dyrektorka domu przywoziła je z odległych wsi, dawała pokój w piwnicy i
płaciła 2,50 zł za godzinę.
Pani Krystyna miała ponad 80 lat. Nie
chodziła, ale demencja nie dotknęła jej umysłu. Była światła, oczytana,
ale samotna. Dzieci umarły, mąż też, tylko oddalone o wiele kilometrów
wnuki odwiedzały ją raz w tygodniu.
Pani Krystyna pierwszego dnia
jakiejś opiekunce-małolacie powiedziała, że brudzia nie piły i nie są na
ty. Mówiono więc do niej pani Krysiu.
Po pewnym czasie pani Krystyna
w obecności wnuków zaczęła ściszać głos, gdy wchodził ktoś z personelu.
Wyraźnie się bała. Przestała też opowiadać o tym, co się dzieje w
placówce. Pokazała wnukom podawane leki, które chowa do fotela. Był to
zestaw leków otumaniających. Pani Krystyna miała być taka jak inni.
Niedługo
potem pani Krystyna spadła z łóżka. To oficjalna wersja. Właścicielka
nie zawiadomiła wnuków, choć kobieta złamała rękę i miała wstrząśnienie
mózgu. Powiadomiła bliskich dopiero wówczas, gdy babcia umarła, choć z
relacji pensjonariuszy wynika, że błagała, aby wezwać wnuki. Wystawiony
przez znajomego lekarza akt zgonu mówił, że zmarła z powodu zatrzymania
krążenia. W tym wieku to normalne. Żadna prokuratura się nie przyczepi.
Epidemia zatrzymanego krążenia
Według
nieoficjalnych danych i toczących się postępowań prokuratorskich w co
czwartym z ponad czterystu domów starców, które powstały po roku 1990,
ale nie zostały zgłoszone do rejestru domów opieki, pensjonariusze są
okradani, głodzeni, poniżani, bici. Dziś taki dom może założyć każdy.
Zwykle funkcjonuje on jako działalność gastronomiczna. To daje możliwość
ominięcia kontroli z urzędu wojewódzkiego i NFZ. Poza tym nie trzeba
zatrudniać fachowego personelu.
Podobnie dzieje się też w placówkach kościelnych. Tam opłaty są zwykle wyższe niż gdzie indziej. Bo dochodzi opieka duchowa.
Cecylia
była w takim domu w okolicach Otwocka. Miała lekką schizofrenię. Co 2
dni przyjeżdżała do niej córka. Prała jej ubrania, myła ją, karmiła.
Pewnego dnia sama trafiła do szpitala na 2 tygodnie. Ksiądz dyrektor
dzwonił do niej, żeby przelała więcej pieniędzy, bo mama zaczęła robić w
pieluchy. Ze stresu. Córka wypisała się więc na własne żądanie i
wieczorem, po porze widzeń pojechała do matki. Cecylia leżała przypięta
pasami do łóżka. Była tak brudna, że śmierdziała na odległość.
– Pierwszy raz w życiu wtedy klęłam – mówi Bożena, córka Cecylii.
Księżulo od razu wypisał Cecylię. Pieniędzy zapłaconych za cały miesiąc nie oddał do dziś.
Brat
Marek Nowak mówi, że jest zakonnikiem od albertynów. Przynajmniej raz w
miesiącu przyjeżdżał do Warszawy i odwiedzał kilka stołecznych
szpitali, gdzie wśród pacjentów i rodzin reklamuje swoje placówki. Same
szpitale kierowały tam chorych!
Zawiadomienie o popełnieniu przez
Nowaka przestępstwa złożył Marian Korczak-Siwicki, były pensjonariusz.
Zarzucał on Nowakowi przywłaszczenie ponad 2 tys. zł z jego emerytury
oraz znęcanie się nad pensjonariuszami.
Do bardzo schorowanego
człowieka domagającego się pomocy lekarskiej Nowak mówił: Ty
skurwysynu, tobie potrzebny jest karawan, a nie pogotowie
– napisał Korczak-Siwicki w zawiadomieniu do prokuratury.
Policjanci
z Wołomina byli bezradni, gdy zobaczyli, w jakich warunkach przebywają
starsze, niechodzące kobiety w domu opieki Janusza Archicińskiego.
Archiciński przeniósł pensjonariuszy ze swojego domu koło Częstochowy do
miejscowości Dębe Duże, gdzie mieszka jego matka, bo w poprzednim
miejscu zaczęli się kręcić dziennikarze. Starsze kobiety umieszczono w
rozpadającym się domu bez bieżącej wody i toalety. W Dębem Dużym
pojawiła się policja. Sprawa jednak nie miała dalszego ciągu, bo
zastraszeni pensjonariusze nie złożyli skargi.
– Nic nie mogliśmy zrobić – mówi wołomiński policjant.
W
domu Archicińskiego w Częstochowie zaczęli umierać ludzie, którym nie
pisane było jeszcze umierać. To tam znaleziono zwłoki Leszka Sadowskiego
– leżał na podłodze, a rękę trzymał na rozgrzanej do czerwoności
kuchence elektrycznej. Mimo niejasnych okoliczności śmierci prokuratura
zNowego Dworu Mazowieckiego umorzyła śledztwo. Uznano, że wszyscy tam
umierali z powodu zatrzymania krążenia.
Wiele jest przypadków, gdy
odwodnieni pensjonariusze trafiają z domu opieki do szpitali. Nikt się
tym nie zajmuje. Rodziny po wyjściu z cmentarza wracają do swoich spraw.
Nie dochodzą prawdy.
O popełnianych w takich domach przestępstwach
dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy rodzina pensjonariusza złoży
doniesienie na policję lub do prokuratury. Sprawdziliśmy w prokuraturach
rejonowych w całej Polsce – takich zgłoszeń jest zaledwie kilkanaście
co roku, bo rodziny źle traktowanych pensjonariuszy zazwyczaj
poprzestają na odebraniu ich z domów starców. Wiele osób w ogóle nie
interesuje się ich losem. Nie mają takiego obowiązku, jeśli nie
utrzymują swoich bliskich lub sąd nie zasądził alimentów. Mają kłopot z
głowy.
•••
Starostwo w Sochaczewie powołało komisję
do zbadania sprawy. Ciekawe, czy zasiadają w niej ci, którzy od lat
przyjmowali zgłoszenia o tym, co tam się dzieje? DPS w Młodzieszynie
dostał w tym roku od starostwa 4 mln zł dotacji. Podobno dlatego tak
dużo, że w tym roku są wybory, a Justyna N. jest w powiecie dobrze
poukładana.
Joanna Skibniewska