czwartek, 3 kwietnia 2014

KACI Z POLICJI (NIE, Nr 07/2014, 2014-02-14, str. 1)



W warszawskiej komendzie policjanci biją. Zupełnie bezkarnie.
4 lutego około godz. 19.30. Paweł P. i Tomasz K. byli w Barze nad Wisłą w Górze Kalwarii. Właśnie zamówili coś do jedzenia. Zanim zdążyli się zorientować, knajpa była otoczona, a funkcjonariusze w czarnych mundurach zakładali im kajdanki.
– Wszystko trwało może kilka minut – mówi anonimowo świadek policyjnej akcji. – Na pewno wyszli cali i zdrowi z restauracji – zapewnia. Potwierdzają to inni świadkowie. Nie chcą podawać nazwisk. Boją się… policjantów. Kolejni świadkowie mówią, że już w knajpie obaj zatrzymani byli bici i kopani.
Była to popisowa akcja stołecznej policji z wydziału do zwalczania przestępczości samochodowej. Dzień wcześniej skradziono samochód. Policjanci znaleźli go w dziupli pod Warszawą. Od razu postawili na Pawła i Tomasza, specjalizujących się w samochodach. Ruszyła obława.
Zatrzymani zostali przewiezieni do komendy stołecznej na przesłuchanie. W parę godzin potem Paweł P. trafił na dołek. Był dotkliwie pobity. Nie zbadał go lekarz, choć Paweł P. o to prosił. Jego kolegę przewieziono do szpitala z licznymi obrażeniami, nieprzytomnego. Na oddziale pilnowali go funkcjonariusze, ale nie po to, by nie zwiał, bo i tak nie dałby rady, ale po to, by nikt nie zrobił mu zdjęcia, jak wygląda po policyjnym przesłuchaniu. Zakazano także lekarzom udzielać jakichkolwiek informacji o jego stanie zdrowia. Samym medykom powiedziano, że się samookaleczył podczas zatrzymania.


Worek i gaz

Obaj panowie są znani funkcjonariuszom z tego wydziału. Doskonale znają ich żony, matki, rodziny. Funkcjonariusze, mówiąc o nich, rzucają ksywami. Paweł i Tomasz wielokrotnie byli zatrzymywani, niezależnie, czy były ku temu podstawy, czy nie. Zwykle byli bici podczas przesłuchania. I nie tylko oni. Wszyscy, którzy kiedykolwiek byli w kręgu zainteresowań funkcjonariuszy z samochodówki, przeszli przez piekło rozmowy z policjantami. Co z niej zapamiętali najbardziej?

– Worek foliowy na głowę i psikanie gazem do środka – powtarzają wszyscy. Z 14-osobowej grupy, z którą rozmawialiśmy, każdy z osobna opowiadał o tych samych metodach pracy funkcjonariuszy z tego oddziału. Bicie, kopanie, uderzanie głową o ścianę, walenie pałką w gołe stopy. Odbite jądra, pięty i nerki to standardowe pozostałości po przesłuchaniu.
– Biją albo po to, żeby się przyznać, albo po to, żeby powiedzieć coś na kolegę. Często dają do podpisania protokół z zeznań, który sami tworzą i każą podpisać. Za niepodpisanie też jest wpierdol. A czasem biją po prostu, dla sportu – mówią ci, którzy parokrotnie mieli do czynienia z funkcjonariuszami ze stołecznego wydziału.

Bywa, że zabawiają się z nimi policyjne psy, szczute przez policjantów. Wtedy podobno funkcjonariusze mają największą zabawę.

W 2011 r. Kamil P. przez chwilę nagrywał telefonem komórkowym przesłuchanie. Widać tylko nogi bitego i bijących, ale słychać, co się dzieje w pokoju przesłuchań.
– Przyznasz się, kurwo?! – pyta policjant. Słychać głuche uderzenia o coś twardego. Krzyki i jęki bitego. – Powiesz, kurwo, czy nie?!
– Ty jebany psie – odpowiada bity. Wtedy w ruch idą nogi funkcjonariuszy. Film się urywa. Niedługo potem urywa się też świadomość bitego.
Po tym przesłuchaniu chłopaka nie oglądał lekarz, choć podobno parokrotnie tracił przytomność. Dopiero gdy przewieziono go do aresztu na Białołękę, został zbadany. Przez parę dni nie rozpoznawał nikogo.
– Był tak opuchnięty na twarzy, że z trudnością go rozpoznałam – mówi Sylwia, jego narzeczona. Wsadzili go do celi z kuzynem, żeby się nim opiekował. Po paru dniach próbował popełnić samobójstwo. Więzienna psycholog do dziś pamięta, jak wyglądał po przywiezieniu z warszawskiej komendy. I to, że nie rozpoznał ojca.

Wydział ma wyniki

– Parę lat temu byłem zatrzymany na gorącym – mówi Maciek B. – Odsiedziałem i słusznie, było za co. Co prawda ukradłem jeden samochód, a przybili mi jeszcze dwa, ale wtedy faktycznie ukradłem. Dziś wyszedłem z branży, mam dziecko, pracę, ale cały czas jestem zatrzymywany przez ten wydział. Zawsze dostaję trzymiesięczną sankcję, bo pomawia mnie policjant z samochodówki. Po trzech miesiącach, gdy prokurator znowu wnioskuje o areszt, ja przedstawiam dowody, że nie mogłem tego zrobić. Byłem gdzie indziej, raz nawet 300 km od miejsca zdarzenia.
Zwykle wychodzę do domu, ale co odsiedzę za nic i ile dostanę podczas przesłuchania, to moje. Wydział do zwalczania przestępczości samochodowej ma dobre wyniki. Zwykle zarzuty opierają się na zeznaniach samych funkcjonariuszy z tego wydziału. W2011 roku mł. asp. Damian Kozina zeznał w śledztwie, że widział Pawła P., gdy ten kradł wypasioną hondę. Podobno stał niedaleko. Nie interweniował, bo „byłtrudny teren”. To było wWarszawie. Zatrzymał go następnego dnia. To samo zeznał, gdy zatrzymano Damiana P. Tym razem warunki pogodowe przeszkadzały mu w interwencji. Zatrzymano sprawcę po 12 godzinach od kradzieży. Takich, których widział podczas złodziejskiej roboty, jest paru. Zatrzymani w knajpie w Górze Kalwarii też są oskarżani przez tego policjanta. Ponoć widział ich przy robocie. Innych dowodów nie ma. Macieja B. oskarżał inny policjant z tej grupy. Też widział, jak Maciej B. kradł auto.
Po czasie okazuje się, że to wszystko brednie, bo kiedy niby miało się to wydarzyć, wskazani przez policjantów sprawcy byli zupełnie gdzie indziej. Imają na to niezbite dowody. Zdarzyło się nawet, że w czasie gdy policjant widział kradnących na Woli, sam był wtedy w Śródmieściu…

Ustalmy, że on nie krzyczał

Rzecznik stołecznej policji Mariusz Mrozek nie chce udzielić odpowiedzi na pytania dotyczące pobić na komendzie.
– Zapraszam do nas – mówi.
Gabinet naczelnika wydziału do zwalczania przestępczości samochodowej Ireneusza Ambroziaka jest ciasny, a sam naczelnik duży. Siada przede mną i prezentuje pokaźny brzuch. Jest miły. Przez chwilę, bo gdy zaczynam zadawać niewygodne pytania, wrzeszczy i próbuje mnie zastraszyć.
– Podczas doskonałej akcji zatrzymania Tomasz K. próbował uciekać na pierwsze piętro i wyskoczyć przez okno. Wtedy mogły wystąpić otarcia naskórka.
– Pan obrażenia Tomasza K. nazywa otarciami naskórka? On trafił nieprzytomny do szpitala z poważnymi obrażeniami.
– Została mu udzielona pomoc i lekarz stwierdził, że musi zostać w szpitalu na obserwacji.
– Z powodu otarć naskórka?
– Tomasz K. oczywiście symulował.
– Symulował utratę przytomności?
– Tak, symulował utratę przytomności. Biegły lekarz sądowy stwierdził, że nic mu nie jest.
– Wcale tak nie stwierdził, pan kłamie. Stwierdził jedynie, że można go przesłuchać.


– Pani nie będzie mnie przesłuchiwać!!!
– Teraz ja będę mówił, nie pani!!! Pani mi przerywa jak Monika Olejnik!!! Teeeeeraaaaz jaaaa móóóówię!!!

– Pańscy ludzie biją zatrzymanych. Wkładają im na głowę foliowy worek, wpuszczają gaz, kopią i pan o tym wie.
– Nie mam wpływu na to, co mówią zatrzymani.
– Dlaczego pańscy funkcjonariusze pomawiają zatrzymanych? Kłamią w prokuraturze. Robicie sobie dobrą statystykę?
– Nigdy przestępcy nie złożyli doniesienia o składanie fałszywych zeznań.
– Dlaczego bijecie ludzi?
– Nigdy nikt nie zgłaszał zażalenia na zatrzymanie.

Ponieważ naczelnik Ambroziak już tylko krzyczał i machał łapami, dalsza rozmowa nie miała sensu.
– Stracił panowanie, bo pani go zdenerwowała – próbował tłumaczyć naczelnika rzecznik Mariusz Mrozek.
– I pan mi chce wmówić, że on panuje nad sobą, gdy zatrzymany nazywa go jebanym psem? – pytam.
– Ustalmy, że on nie krzyczał na panią. Ustalmy, że pani tego nie napisze wartykule…

To tylko podejrzany

Tomasz K. jest już w areszcie na Białołęce. Pilnujący go w szpitalu funkcjonariusze niezupełnie się sprawdzili. Przypadkowa osoba zrobiła film telefonem komórkowym. Mamy go. Młody mężczyzna jest pokrwawiony, opuchnięty, ma krwawe dziury wgłowie i świeże szwy na czole. Widok robi wrażenie.
Na oddziale przesłuchiwała go prokurator z prokuratury rejonowej z warszawskiej Pragi. Widziała jego obrażenia. Widziała, wjakim jest stanie. Nie wszczęła z urzędu postępowania przeciwko policjantom. Sędzia z Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi zasądzająca trzymiesięczny areszt też widziała torturowanego człowieka. Powiedział, że pobili go policjanci. Nie zareagowała. Bo to tylko podejrzany…
Bicie przez funkcjonariuszy policji to częste przypadki, jednak niewielu z poszkodowanych to zgłasza. Bo tylko w jednostkowych sytuacjach kończy się ukaraniem funkcjonariusza – mówi prawnik dr Piotr Kładoczny z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Pobici podwójnie się obawiają, bo zwykle słyszą, że ich sytuacja procesowa tylko się pogorszy, jeśli wystąpią przeciwko policji. Trzeba pamiętać, że jest wielu dobrych policjantów. To naprawdę ciężka służba. Jeżeli jednak policjant jest tak wypalony, że zaczyna stosować przemoc, powinien natychmiast odejść ze służby. Tak się, niestety, nie dzieje. Gdy policja nadużywa władzy, to jest największy dramat i największa demoralizacja państwa.

Joanna Skibniewska
askibniewska@redakcja.nie.com.pl

•Przed paroma dniami funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych KGP, na polecenie prokuratury, zatrzymali trzech warszawskich funkcjonariuszy z KRP Śródmieście i jednego funkcjonariusza z Pragi. Panowie interweniując na imprezie u małolatów, mocno się zdenerwowali. Jeden z biesiadników bowiem, nazwał ich brzydko, porównując do męskich genitaliów. Zatrzymali trzech chłopaków. Bezpodstawnie. Zawieźli na komisariat przy ul. Wilczej. Tam rozdzielili ich i tłukli gdzie popadło. Już złożyli zeznania. Twierdzą, że to małolat rzucił się na nich. Biedactwa, musieli się bronić. Tak bardzo, że chłopak ma obrażenia wewnętrzne.
•Małgorzata i Jarosław Jabłońscy z Jarosławia wracali nad ranem z restauracji. Podjechał radiowóz, policjanci z Jarosławia zwrócili im uwagę, że idą jezdnią i powinni przejść na chodnik. Policjanci ich skuli, bo Jabłońscy nie byli zbyt mili. Zawieźli na komisariat. Kobieta została dotkliwie pobita. Była też kopana. Jej głową uderzano o ścianę. Kobieta po opuszczeniu dołka natychmiast trafiła do szpitala. Opinia lekarska: Dotkliwe pobicie. Rozległe sińce, krwiaki i obrażenia. Prokuratura postawiła jej zarzut czynnej napaści na funkcjonariuszy. Czterech rosłych chłopów i jedna policjantka zostali zaatakowani tak bardzo, że musieli stosować „obronę konieczną”.
•W Nowym Targu policjanci interweniujący w sprawie awanturującego się chorego na schizofrenię mężczyzny skatowali go na śmierć. Wiedzieli, że jest chory i ma atak. Mimo to kopali i bili. Aż zabili. Policjanci pracują i mają się dobrze… •17-letniKamil z Ostrzeszowa powiedział, że został pobity w tamtejszej komendzie. Ukradł miedziany drut. Według relacji Kamila przesłuchanie trwało ponad 6 godzin. Policjanci bili go w pośladki, brzuch, żebra. Lekarz potwierdził pobicie.
•15-letniPatryk z Wambierzyc wyszedł wieczorem do sklepu po chleb. W centrum wsi strażacy właśnie dogaszali pożar, chłopiec zatrzymał się, by popatrzeć. Stamtąd wywlekli go policjanci iwywieźli daleko pozawieś. Grożąc i bijąc, próbowali go nakłonić, żeby przyznał się do wybicia szyby w innym radiowozie. Chłopak się nie przyznał, a funkcjonariusze zostawili go w polu. Do domu wracał nocą parę godzin. Przestał wychodzić z domu i opuszczał lekcje, bo się bał, że znowu go za coś złapią. Niedługo potem Patryk się powiesił. Ci policjanci niedawno dostali wyrok, ale nie za Patryka, lecz za gwałt na 16latce.
•Piotrek Karbowiak został brutalnie pobity przez policjantów. Jest upośledzony. Raz policjanci wzięli go do radiowozu wieczorem pod zarzutem burdy w domu. Około pierwszej w nocy pogotowie znalazło go nieprzytomnego parę ulic dalej. Pobitego. Trafił na OIOM. Prokuratura prowadzi postępowanie pod kątem udziału Piotra w bójce. Postępowania przeciwko funkcjonariuszom w ogóle nie wszczęto. Podobno obrażenia upośledzonego chłopaka nie mają nic wspólnego z interwencją policjantów.
•W Adamowie w Lubelskiem niepełnosprawny Paweł Kruk został pobity do nieprzytomności. Przed knajpą funkcjonariusze chcieli go wylegitymować. Ale on się uparł, że nie powie, jak się nazywa. Skopali go. Trafił do szpitala na oddział ratunkowy. Ledwo przeżył. Funkcjonariusze jednak opowiedzieli, że Paweł nie był bity, a urazy odniósł w wyniku… padaczki alkoholowej, której nigdy nie miał. Sprawy nie było – brak czynu zabronionego.
•Sebastian Walczak nie chciał na żądanie policjantów wejść do radiowozu. Został pobity, a gdy zaczął bluzgać, jeden z funkcjonariuszy przeładował broń i wycelował w niego. Co na to prokuratura? Walczakowi przedstawiono zarzut naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariuszy.
•35-latekz dzielnicy Biały Kamień w Wałbrzychu trafił na V Komisariat Policji w Wałbrzychu. Po przesłuchaniu zwolniono go do domu. Po kilku godzinach zmarł. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł wskutek doznanych obrażeń. Na komisariat trafił cały i zdrowy.
•W podwarszawskim Legionowie Paweł Lewandowski został zatrzymany i skopany na komisariacie. Złożył w Prokuraturze Rejonowej w Legionowie doniesienie. Opinia lekarska potwierdziła drastyczne pobicie. Mimo to prokurator umorzył postępowanie, nie dopatrując się przekroczenia uprawnień przez policjantów. W tym samym czasie ta sama prokuratura wszczęła postępowanie o znieważenie funkcjonariuszy. 3 dni później Lewandowski popełnił samobójstwo. Rodzina wystąpiła do trybunału w Strasburgu. Trybunał uznał, że Polska ma zapłacić 10 tys. euro odszkodowania. Nie zostawił na polskiej prokuraturze suchej nitki.

STRINGI dla babci (NIE, Nr 05/2014, 2014-01-31, str. 4)

 

Jak na chorych i starych zarobić niezłą kasę.


Dyrektorka Justyna N. i główna księgowa Elżbieta G. siedzą w areszcie. Nie tylko one powinny się tam znaleźć. Ci, którzy ponoszą taką samą odpowiedzialność, mają się świetnie.
– Nie wejdzie pani – mówi mężczyzna w bramie Domu Pomocy Społecznej (DPS )w Młodzieszynie. – To dla dobra pensjonariuszy.
Nie mogą wejść także członkowie rodzin znajdujących się tam staruszków. Tak zdecydowali ochroniarz oraz kobieta pełniąca obowiązki dyrektorki placówki.
Ochroniarz to szara eminencja DPS oraz w samorządzie. Radny, który w rzeczywistości rządzi placówką. Osobą pełniącą obowiązki dyrektorki jest sekretarka ze starostwa. Dlaczego? Żeby nie wylazło, że o przekrętach w DPS starostwo wiedziało od lat.
Zatrzymanie dyrektorki i czworga pracowników DPS w Młodzieszynie jest faktem – komentuje członek zarządu powiatu Przemysław Gaik. – Jeżeli w wyniku prowadzonych obecnie czynności zostaną ujawnione jakiekolwiek przesłanki świadczące o działaniu niezgodnym z prawem przez którąkolwiek z tych osób, to powinny one ponieść tego konsekwencje. Wszelkie działania, które mogą podważać zaufanie do instytucji publicznych, powinny być traktowane z całą surowością. Nie chcę jednak dziś występować w roli sędziego i decydować o czyjejś winie bądź jej braku w tak poważnej sprawie.
Tymczasem przesłanki świadczące o działaniu niezgodnym z prawem były przekazywane starostwu już od dawna. Każdy, kto donosił na działania dyrektorki DPS, był karany.
Tydzień temu wszystko pękło. Policjanci weszli o 9.04.
– Jak widziałem, że Justynę wyprowadzają w kajdankach, to poczułem satysfakcję. Za tych wszystkich ludzi – mówi anonimowo człowiek, który wiedział, co tam się dzieje.
Podobnie zareagowali inni pracownicy placówki, ale do dziś boją się do tego przyznać. W każdej chwili mogą wylecieć z roboty za mówienie prawdy.
Tego dnia sochaczewscy policjanci mieli pełne ręce roboty. Przez wiele godzin wynosili z domów zatrzymanych osób to, co skradziono podopiecznym. Towaru było tyle, że nie mieli gdzie go magazynować. Pralki, lodówki, zmywarki, sprzęt RTV, wiele markowych ubrań i butów.

Samego mięsa było tyle, że nie można było znaleźć odpowiedniej chłodni, aby je przechować. Wszystko zakupione dla pensjonariuszy DPS za ich pieniądze.
Sześciu ludzi wynosiło dokumenty placówki zgromadzone w domu dyrektorki. Faktury i rachunki, umowy kupna-sprzedaży, akty darowizny nieruchomości w zamian za opiekę.

Herbatka na odchudzanie

To nie było trudne. Mieszkańcy DPS w Młodzieszynie to ludzie bardzo chorzy, bardzo starzy i zwykle bez kontaktu z rzeczywistością. Ci, którzy kumali choć trochę, byli odpowiednio zmiękczani. Tak skutecznie, że podpisywali każdy dokument podstawiony im pod nos. Ci, którzy byli kontaktowi, szybko przestawali tacy być. Za sprawą leków, które otrzymywali. Rodziny były zszokowane, że w tak krótkim czasie z zażywnego staruszka krewny stawał się rośliną. Dyrektorka tłumaczyła, że to z powodu zmiany środowiska i odizolowania od najbliższych. Wierzyli.
W ośrodku są dziwne rachunki. Na koszt pani Frani kupowano co miesiąc herbatkę odchudzającą za 700 zł oraz suplementy diety za drugie tyle. Franciszka ma cukrzycę i waży ok. 130 kilo. Oczywiście nigdy herbatki takiej nie dostała, za to koleżanki i znajome dyrekcji są szczupłe.
Pani Wiesia nie kuma od dawna. Parokrotnie zakupiono jej koronkowe majtki za ponad 100 zł. Ekskluzywne, ze specjalnym wzorem. Większość to stringi.
Tadeusz ma 82 lata i biega codziennie w adidasach za 423 zł. Co miesiąc w innych. Dziwić może jedynie fakt, że Tadeusz od dawna tylko leży i nawet nie wie, w jakim miejscu.
Przed zimą pensjonariusze kupowali sobie nowe markowe kurtki. 90-letnia Zuzanna chodzi w narciarskiej kurtce Nike, kolorowej, z kapturem i ozdobnymi łańcuszkami. Dokąd chodzi, nie wiadomo, bo na dworze nie była od dawna. Nikt jej nie wywiózł, a sama już nie wstaje. W ogóle wszyscy pensjonariusze lubią markowe ubrania. I oczywiście sami za nie płacą. Księgowa pobiera opłaty za te rzeczy z ich prywatnych kont.
Krzysztof z porażeniem mózgowym dostał spadek po ojcu – 90 tys. zł, które wpłynęły na jego konto. Spadek zniknął w 3 dni. Podobno kasa poszła na leki.

Dyrektorka na rurze

Są też bilety lotnicze. Dyrekcja latała do Londynu w sprawach majątkowych pensjonariuszy. Dużo było tych spraw i zwykle załatwiać je trzeba było wtedy, gdy w Londynie zaczynały się wyprzedaże.
Pensjonariusze jeździli na ekskluzywne wycieczki. Na papierze, bo w rzeczywistości były tam władze DPS, miejskie i powiatowe. Na listach podpisani byli pensjonariusze, którzy nie odróżniają włoskich Dolomitów od nocnika. Oczywiście wyjazd na wycieczkę poręczali podpisem. Nawet ci, którzy już nie mogą utrzymać długopisu wdłoni. Z tych wycieczek są zdjęcia. Dyrektorki tańczącej na rurze we włoskiej knajpie.
W ramach programów unijnych placówki z powiatu sochaczewskiego współpracowały ze sobą. Wycieczka dzieci upośledzonych ze szkoły w Erminowie była zorganizowana w ramach terapii zajęciowej. Dzieci miały poddać się terapii, a opiekunowie szkolić. Tymczasem dzieci spały po dwoje w jednym łóżku, bo władze DPS, samorządowcy i członkowie ich rodzin też bawili na tej wycieczce. Musieli mieć gdzie spać. Wykładów nie było, choć dyrektorka sochaczewskiego Państwowego Centrum Pomocy Rodzinie opisała nawet ich treść oraz to, jak wiele z nich wynieśli opiekunowie i ich podopieczni!
W DPS są także dziwne umowy o pracę. Członkowie rodzin dyrekcji, których nikt na oczy w tej placówce nie widział, zarabiali niezłą kasę. Jedna z pań pracowała w DPS w Młodzieszynie na cały etat w godzinach 7–15, jednocześnie pracując na cały etat w godzinach 8–16w szkole specjalnej w Erminowie. Placówki te oddalone są o 16 km.
Pracownicy DPS dostawali nagrody za pracę, o czym nie mieli pojęcia. Nawet po 12 tys. zł. rocznie na każdego pracownika; dyrekcja DPS brała do swojej kieszeni nagrody przyznawane pracownikom przez starostwo.
Dyrektorka była tak zapracowana, że nie wyrabiała się z pracami domowymi. Musiała więc mieć pomoc. Pracownica DPS przychodziła do niej, aby wyprowadzać psy. Inna przychodziła posprzątać. Jeszcze inna szyła jej ubrania. W godzinach pracy DPS i za wynagrodzenie z DPS.
Pracownicy, którzy próbowali z tym walczyć, byli karani utratą pracy. Zgłoszenie nieprawidłowości w starostwie, nawet po błaganiach, żeby była to wizyta anonimowa, kończyło się tym, że dyrektorka DPS wzywała donosiciela na rozmowę i wywalała na zbity pysk. Pracownice DPS to głównie samotne matki, kobiety bez szans na utrzymanie się bez tej pracy…
Do starostwa chodzili też byli pracownicy i mówili, co tam się dzieje. Przyjmował ich wicestarosta Janusz Ciura, odpowiedzialny za tę placówkę. Obiecywał kontrolę i tyle. Jeśli w ogóle odbywały się jakieś kontrole w DPS, zawsze ich wynik był pozytywny.
Odważniejsi zaczęli nakręcać filmy. W sochaczewskiej prokuraturze znalazły się też filmy, na których widać, jak znęcano się nad podopiecznymi.

Chroniczny brak współpracy

Znęcanie się nad podopiecznymi i poniżanie to norma w tego typu placówkach.
Zuzanna miała 102 lata, gdy była w prywatnym domu opieki w Markach pod Warszawą. Nie było z nią kontaktu. Czasem mówiła coś do siebie, głośno martwiła się, z kim zostawi dzieci, gdy pójdzie do pracy. Zwykle jednak leżała i patrzyła w jeden punkt. Czasem oglądała telewizję: „M jak miłość”. Rodzina poprosiła o rehabilitację leżącej babci. Zapłaciła za dodatkową usługę.
Rehabilitant miał może 30 lat.
– Cześć, Zuzia, będę z tobą ćwiczył – podszedł do łóżka. Odkrył kobietę, zdjął z niej spodnie od piżamy i zaczął machać chudymi nogami.
W sali byli wówczas odwiedzający. Dużo obcych ludzi.
– Zuzia! Dlaczego ze mną nie współpracujesz? Dawaj nogę! – krzyczał rehabilitant. – Sztywna starucha… – gadał pod nosem, gdy kobieta próbowała zasłonić goły tyłek. – Zuzia, co robisz?!
– Jaka ja dla ciebie, chuju, Zuzia jestem? – odezwała się nagle kobieta. Rehabilitant urażony zostawił nagą kobietę. Więcej nie przyszedł.
Wtym domu opieki do każdego staruszka opiekunki mówiły po imieniu. Zmieniały się często. Dyrektorka domu przywoziła je z odległych wsi, dawała pokój w piwnicy i płaciła 2,50 zł za godzinę.
Pani Krystyna miała ponad 80 lat. Nie chodziła, ale demencja nie dotknęła jej umysłu. Była światła, oczytana, ale samotna. Dzieci umarły, mąż też, tylko oddalone o wiele kilometrów wnuki odwiedzały ją raz w tygodniu.
Pani Krystyna pierwszego dnia jakiejś opiekunce-małolacie powiedziała, że brudzia nie piły i nie są na ty. Mówiono więc do niej pani Krysiu.
Po pewnym czasie pani Krystyna w obecności wnuków zaczęła ściszać głos, gdy wchodził ktoś z personelu. Wyraźnie się bała. Przestała też opowiadać o tym, co się dzieje w placówce. Pokazała wnukom podawane leki, które chowa do fotela. Był to zestaw leków otumaniających. Pani Krystyna miała być taka jak inni.
Niedługo potem pani Krystyna spadła z łóżka. To oficjalna wersja. Właścicielka nie zawiadomiła wnuków, choć kobieta złamała rękę i miała wstrząśnienie mózgu. Powiadomiła bliskich dopiero wówczas, gdy babcia umarła, choć z relacji pensjonariuszy wynika, że błagała, aby wezwać wnuki. Wystawiony przez znajomego lekarza akt zgonu mówił, że zmarła z powodu zatrzymania krążenia. W tym wieku to normalne. Żadna prokuratura się nie przyczepi.

Epidemia zatrzymanego krążenia

Według nieoficjalnych danych i toczących się postępowań prokuratorskich w co czwartym z ponad czterystu domów starców, które powstały po roku 1990, ale nie zostały zgłoszone do rejestru domów opieki, pensjonariusze są okradani, głodzeni, poniżani, bici. Dziś taki dom może założyć każdy. Zwykle funkcjonuje on jako działalność gastronomiczna. To daje możliwość ominięcia kontroli z urzędu wojewódzkiego i NFZ. Poza tym nie trzeba zatrudniać fachowego personelu.
Podobnie dzieje się też w placówkach kościelnych. Tam opłaty są zwykle wyższe niż gdzie indziej. Bo dochodzi opieka duchowa.
Cecylia była w takim domu w okolicach Otwocka. Miała lekką schizofrenię. Co 2 dni przyjeżdżała do niej córka. Prała jej ubrania, myła ją, karmiła. Pewnego dnia sama trafiła do szpitala na 2 tygodnie. Ksiądz dyrektor dzwonił do niej, żeby przelała więcej pieniędzy, bo mama zaczęła robić w pieluchy. Ze stresu. Córka wypisała się więc na własne żądanie i wieczorem, po porze widzeń pojechała do matki. Cecylia leżała przypięta pasami do łóżka. Była tak brudna, że śmierdziała na odległość.
– Pierwszy raz w życiu wtedy klęłam – mówi Bożena, córka Cecylii.
Księżulo od razu wypisał Cecylię. Pieniędzy zapłaconych za cały miesiąc nie oddał do dziś.
Brat Marek Nowak mówi, że jest zakonnikiem od albertynów. Przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżał do Warszawy i odwiedzał kilka stołecznych szpitali, gdzie wśród pacjentów i rodzin reklamuje swoje placówki. Same szpitale kierowały tam chorych!
Zawiadomienie o popełnieniu przez Nowaka przestępstwa złożył Marian Korczak-Siwicki, były pensjonariusz. Zarzucał on Nowakowi przywłaszczenie ponad 2 tys. zł z jego emerytury oraz znęcanie się nad pensjonariuszami.

Do bardzo schorowanego człowieka domagającego się pomocy lekarskiej Nowak mówił: Ty skurwysynu, tobie potrzebny jest karawan, a nie pogotowie


– napisał Korczak-Siwicki w zawiadomieniu do prokuratury.
Policjanci z Wołomina byli bezradni, gdy zobaczyli, w jakich warunkach przebywają starsze, niechodzące kobiety w domu opieki Janusza Archicińskiego. Archiciński przeniósł pensjonariuszy ze swojego domu koło Częstochowy do miejscowości Dębe Duże, gdzie mieszka jego matka, bo w poprzednim miejscu zaczęli się kręcić dziennikarze. Starsze kobiety umieszczono w rozpadającym się domu bez bieżącej wody i toalety. W Dębem Dużym pojawiła się policja. Sprawa jednak nie miała dalszego ciągu, bo zastraszeni pensjonariusze nie złożyli skargi.
– Nic nie mogliśmy zrobić – mówi wołomiński policjant.
W domu Archicińskiego w Częstochowie zaczęli umierać ludzie, którym nie pisane było jeszcze umierać. To tam znaleziono zwłoki Leszka Sadowskiego – leżał na podłodze, a rękę trzymał na rozgrzanej do czerwoności kuchence elektrycznej. Mimo niejasnych okoliczności śmierci prokuratura zNowego Dworu Mazowieckiego umorzyła śledztwo. Uznano, że wszyscy tam umierali z powodu zatrzymania krążenia.
Wiele jest przypadków, gdy odwodnieni pensjonariusze trafiają z domu opieki do szpitali. Nikt się tym nie zajmuje. Rodziny po wyjściu z cmentarza wracają do swoich spraw. Nie dochodzą prawdy.
O popełnianych w takich domach przestępstwach dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy rodzina pensjonariusza złoży doniesienie na policję lub do prokuratury. Sprawdziliśmy w prokuraturach rejonowych w całej Polsce – takich zgłoszeń jest zaledwie kilkanaście co roku, bo rodziny źle traktowanych pensjonariuszy zazwyczaj poprzestają na odebraniu ich z domów starców. Wiele osób w ogóle nie interesuje się ich losem. Nie mają takiego obowiązku, jeśli nie utrzymują swoich bliskich lub sąd nie zasądził alimentów. Mają kłopot z głowy.

•••

Starostwo w Sochaczewie powołało komisję do zbadania sprawy. Ciekawe, czy zasiadają w niej ci, którzy od lat przyjmowali zgłoszenia o tym, co tam się dzieje? DPS w Młodzieszynie dostał w tym roku od starostwa 4 mln zł dotacji. Podobno dlatego tak dużo, że w tym roku są wybory, a Justyna N. jest w powiecie dobrze poukładana.

Joanna Skibniewska

Brudne NOGI (NIE, Nr 04/2014, str. 3)


Chcesz być rodziną zastępczą, to nie kochaj dzieci, tylko starostę i księdza.


Iga tułała się po ludziach przez 8 miesięcy. Miała wtedy 17 lat i nie zrobiła nic złego. Ukrywała się jak najgroźniejszy przestępca, poszukiwana jak na polowaniu. Przez głupich urzędników.
Żmijewscy z Jabłonny koło Warszawy obejrzeli program o rodzinach zastępczych. Ona się popłakała, on pomyślał – spróbujemy. Swoje dzieci mieli już odchowane, dom duży, warunki dobre. Rozpoczęli szkolenia.
– To nas tylko upewniło w postanowieniu.
W roku 2004 zostali rodziną zastępczą dla piątki chłopców. Problemy były, ale uczyli się być „niespokrewnionymi rodzicami”. Współpraca z gminą układała się dobrze. Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR)nie miało zastrzeżeń do ich pracy.
Niedługo potem Żmijewscy złożyli do starostwa wniosek o uznanie ich za zawodową rodzinę zastępczą. Wiedzieli już, że chcą to robić; jako niezawodowa rodzina otrzymywali tylko częściowy zwrot kosztów utrzymania wychowywanych dzieci, a jako rodzina zawodowa jedno z małżonków otrzymywałoby pensję. Dostali odpowiedź, że starostowie powiatów, z których pochodzą wychowywane dzieci, nie chcą partycypować w kosztach rodziny zawodowej, Żmijewscy nie mogą więc zostać taką rodziną. Nie wiedzieli wtedy, że jest to kłamstwo, a starostowie innych powiatów nie mają nic wspólnego z tą decyzją.
Składali taki wniosek jeszcze wielokrotnie przez kolejne 5 lat. I wciąż dostawali taką samą odpowiedź. Tymczasem dzieci się zmieniały, wychowanków przybywało.

Sąsiad

Żmijewscy od sąsiada są odgrodzeni betonowym murem. Sąsiad nie chce mieć z nimi kontaktu. Od lat biega po sądach. A to Żmijewski chce go zabić, a to podłożył bombę pod dom, a to chce go podpalić. Przed sądem okazuje się, że to oczywiste bzdury. Sąsiadem Żmijewskich jest ks. płk Dariusz Kowalski, ulubieniec warszawskiej kurii. Zasłużony dla Kościoła.
Ks. kanonik płk Dariusz Kowalski pracował w Ordynariacie Polowym od 1992 r. Był referentem w Oddziale Duszpasterskim Kurii Polowej WP ds. Pielgrzymek i Kontaktów Międzynarodowych oraz Diecezjalnym Koordynatorem Ruchu Pielgrzymkowego w Ordynariacie Polowym WP. Sprawował także funkcję referenta ds. formacji kapłanów w Ordynariacie oraz dyrektora Wydawnictwa Ordynariatu Polowego WP. W2006 r. Biskup Polowy WP gen bryg. Tadeusz Płoski mianował ks. kanonika płk. Dariusza Kowalskiego Dziekanem Wojsk Lądowych. W Jabłonnie bywa.
O Żmijewskich czasem mówił w kazaniach. Głównie, że nie dają „rękojmi dobrego wychowania dzieci”.
– My mało kościelni jesteśmy – mówią.
– Nigdy nic nie załatwicie w tej gminie – powiedział do nich kiedyś.

Winternecie krąży filmik, jak ks. Kowalski w wielki czwartek umywa nogi staroście i innym przedstawicielom władzy miasta. Myje w białej miednicy, wyciera i całuje, a obmywany modli się w tym czasie żarliwie.

Starosta legionowski Jan Grabiec to absolwent filozofii na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, do 2002 r. był pracownikiem naukowym tej uczelni.

Starosta, Elwira i szkoła

Po pięciu latach składania wniosków o uznanie ich za rodzinę zastępczą i po nieustannych odmowach starosty Żmijewscy dowiedzieli się, że starosta działa niezgodnie z prawem. Usłyszeli od starostów gmin, z których pochodzą wychowankowie, że oni nic nie mają do tego, czy Żmijewscy będą rodziną zawodową, czy nie. Zapoznali się z przepisami i poszli jeszcze raz do starostwa. Tam powiedzieli, że wystąpią na drogę sądową. Starosta Grabiec nie był zachwycony, bo wiedział, że przegra. Coś trzeba było robić…
Elwira wyprowadziła się od Żmijewskich kilka lat temu. Ma własne życie, pracę, studia, za sobą małżeństwo i rozwód. W domu w Jabłonnie zostały jeszcze jej 3 siostry: Asia, Dominika i Iga. Gdy dyrektor PCPR i Ośrodek Pomocy Społecznej (OPS)zaczął jej szukać, była zdziwiona. Szukali jej intensywnie przez kilka miesięcy. Wreszcie pracownica OPS umówiła się z nią przed miejskim kiblem w sąsiednim mieście.
– Twoje siostry są krzywdzone w rodzinie zastępczej. Musisz je ratować. Tylko jeśli złożysz przeciwko Żmijewskim zeznania, możemy je uratować i chronić – usłyszała.
Musi przyjechać do PCPR w Legionowie i złożyć notatkę. Jeśli nie, PCPR może przestać płacić za jej studia, a przecież chciałaby je skończyć…
Skoro tak, to trzeba ratować dziewczyny. Pojechała do Legionowa i napisała, że w rodzinie zastępczej Żmijewskich dzieje się źle. Do Elwiry dołączyło się miejscowe gimnazjum. Wychowawczyni napisała do PCPR, że w domu tej rodziny musi być coś nie tak, bo Iga nie bierze udziału w wigiliach klasowych. Tę wstrząsającą wiadomość potwierdziła dyrektorka. Iga uchyla się od spotkań religijnych.

Prokurator

Zakończenie roku szkolnego to zawsze najszczęśliwszy dzień w roku. Ale tamten nie był dobry ani dla Asi, ani dla Igi.
– Idź do sekretariatu, bo czegoś tam nie podpisałaś – powiedziała Idze wychowawczyni, wręczając jej świadectwo.
W sekretariacie była szkolna pedagog i obca kobieta. Zabrały ją do osobnego pomieszczenia. I zaczęło się przesłuchanie. Tą obcą osobą była prokurator Anna Murzynowska. Iga rozpłakała się już po paru minutach. Prokurator na nią krzyczała, mówiła, że będzie pociągnięta do odpowiedzialności karnej za to, że kłamie. A Iga powtarzała tylko, że u Żmijewskich jest jej dobrze i że nie chce nigdzie stamtąd iść. Roztrzęsiona i zapłakana wyszła z pokoju. Miała wtedy 15 lat. Podobnie potraktowano Asię. Wezwano ją do sekretariatu i przesłuchano w osobnym pokoju. Też powiedziała, że u Żmijewskich jest jej dobrze.
O całym zajściu Żmijewscy dowiedzieli się dopiero po wszystkim. Pojechali po Igę do szkoły. Była tak roztrzęsiona, że nie mogła wracać sama. Gdy Żmijewscy zapytali, dlaczego bez ich wiedzy i obecności przesłuchiwano dziecko, prokurator Murzynowska stwierdziła, że ona tylko zabezpieczała materiał i mogą jej naskoczyć. Dowiedzieli się jednak, że dyrektor PCPR złożył doniesienie do prokuratury o „ewentualnych nieprawidłowościach” w rodzinie zastępczej. Złożył je zaraz po wizycie Żmijewskich u starosty, gdy powiedzieli mu o wystąpieniu do sądu.
Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Legionowie informuje, że pozyskało informacje, które mogą wskazywać na możliwość popełnienia przestępstwa – napisał dyrektor PCPR Sławomir Matusiak i powołał się na rozmowę z Elwirą. – Celem PCPR jest zapobieganie wszelkim możliwościom ewentualnych nieprawidłowości i nadużyć ze strony funkcjonujących rodzin zastęp czych.
Prokuratura natychmiast wszczęła śledztwo o znęcanie się nad podopiecznymi. Prokurator Murzynowska prowadziła to postępowanie przez rok.
– Na jakiej podstawie PCPR wystąpiło z wnioskiem do prokuratury, skoro po rozmowach z dziećmi, które były u państwa Żmijewskich, wszystko wskazuje, że to nieprawda? – pytam w PCPR.
– Nie będę z panią rozmawiać o tej sprawie – informuje mnie dyrektor PCPR ds. pieczy zastępczej Anna Kaczmarek. – Żmijewscy już nie są rodziną zastępczą.
Murzynowska napisała akt oskarżenia. Elwira wycofała się ze swoich wcześniejszych zeznań, zatem już nie jest wzywana przed oblicze sądu. Głównym świadkiem jest matka dziewczynek. Alkoholiczka. Po odebraniu jej czterech córek urodziła jeszcze dwóch chłopców. Też są już w domu dziecka. Ma mówić, że jej córkom dzieje się krzywda u Żmijewskich i ona się bardzo martwi. Nie można jej jednak doprowadzić do sądu, bo cały czas jest pijana.
Od rozprawy przed sądem minął kolejny rok. Tymczasem sąd zawiesił na czas tamtego śledztwa postępowanie przeciwko staroście o uznanie Żmijewskich za rodzinę zawodową. PCPR i starostwo zerwało z nimi współpracę.
Ale na tym nie koniec…

Iga

Dominika i Asia osiągnęły już pełnoletność, ale pozostały w domu Żmijewskich. Idze brakowało do dorosłości 8 miesięcy, gdy przedstawiciel PCPR i policja przyszli po nią z samego rana, żeby zabrać ją do domu dziecka.
Bogusława Żmijewska zemdlała. Dominika zaczęła kłócić się z pracownicą PCPR.
– Będziesz mogła odwiedzać siostrę w domu dziecka – powiedziała jej kobieta.
– Nie! To pani będzie mogła ją odwiedzać w naszym domu! To jest moja siostra i jej skrzywdzić nie dam! – krzyczała Dominika. Płakała, kopała, odpychała 2-metrowego policjanta, chciała go bić.
W tym czasie Iga dała w długą.
– Wiem, co to dom dziecka, nie dam się tam zamknąć. Nie chcę iść z mojego domu – mówi dzisiaj Iga.
Ukrywała się przez 8 miesięcy. Bez jedzenia, domu, ubrań.
– Pomogli mi dobrzy ludzie – mówi cicho.
Była poszukiwana jak przestępczyni. Do domu Żmijewskich zaglądała policja. Całe noce pod domem stała policyjna suka.
17-latka dzwoniła do sądu rodzinnego, prosząc, żeby ją wysłuchano, że jest jej dobrze u Żmijewskich, ale tam chciano tylko, żeby powiedziała, gdzie jest. Koledzy z klasy Igi pisali list do sądu, żeby jej nie zabierać z Jabłonny, ale w szkole poinformowano ich, że jeśli będą interweniować, będą mieli problemy.
Iga straciła rok nauki z technikum. Wróciła do Żmijewskich zaraz po 18. urodzinach. Nie można już nic jej zrobić. Nakaz przymusowego doprowadzenia do domu dziecka stał się nieważny. Iga znowu mogła żyć.

Radca

Żmijewscy nie są już rodziną zastępczą. Siostry Asia, Dominika i Iga nadal u nich mieszkają. Wszystkie są już dorosłe. Iga została ukarana za swoją postawę, odebrano jej fundusz usamodzielnienia – ok. 7 tys. zł. Podobno jej się nie należy, bo uciekła z domu. A ona nie uciekała z domu. Uciekała przed urzędnikami.
Starostwo twierdzi, że nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Prezesem Sądu Rejonowego w Legionowie, gdzie toczy się postępowanie przeciwko Żmijewskim, jest Dorota Hańczy-Górska. Radcą prawnym starostwa jest Jarosław Górski, jej mąż, zatrudniony w starostwie. Reprezentuje starostwo w postępowaniu o przyznanie Żmijewskim statusu rodziny zastępczej.

Wtym roku w wielki czwartek ks. Dariusz Kowalski prawdopodobnie znowu będzie obmywał nogi staroście. 

Joanna Skibniewska

Zdeptana (NIE, Nr 03/2014, str. 6)


Wyroki sądu respektują tylko mięczaki. Ulubieńcy kurii biskupiej mogą mieć je gdzieś.

Tylko oddając życie, zyskam sprawiedliwość – napisała położna własną krwią na ścianie gabinetu. Bo ulubiony przez biskupów dyrektor szpitala postanowił ją zniszczyć. Po chrześcijańsku.

Jeden: dyrektor

To, że prof. Bogdan Chazan został dyrektorem szpitala ginekologiczno-położniczego im. Świętej Rodziny w Warszawie, zawdzięcza Romanowi Giertychowi. Nominacja była jednym z warunków współpracy koalicyjnej z PiS.
Wraz z Chazanem przyszło kilku pracowników. Też zaangażowanych w walkę z aborcją i in vitro. Propagatorzy naprotechnologii. Chazan to członek organizacji Pro Live, ginekolog przestrzegający przed klonowaniem i produkcją ludzi.
Dyrektorowanie zaczął od rozklejania plakatów o zabijaniu dzieci nienarodzonych i traktowania priorytetowo pacjentek kierowanych przez kurię. Od początku nie miał najlepszych relacji z personelem medycznym.
Po dziesięciu latach plakaty nadal rozwiesza, a relacje ze współpracownikami są jeszcze gorsze. I to nie z powodu jego poglądów, ale z powodu polityki kadrowej.

Dwa: piguła 

Agnieszka Plak pracowała w szpitalu 16 lat. Była położną, starszą położną, a następnie naczelną pielęgniarek. Najpierw działaczka, potem przewodnicząca Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych. Nagradzana, szanowana, ceniona przez lekarzy i pacjentki.
Z dyrektorem Chazanem miała niewielki kontakt. Za wysokie progi. Robiła swoje i tyle.
Pierwszy zgrzyt pojawił się, gdy jedna z pielęgniarek wygrała sprawę w sądzie o niewypłacone jej trzynastki. Plak była wtedy naczelną pielęgniarek. Chazan wezwał ją i kazał zwolnić pielęgniarkę. Według niego występując do sądu, działała na szkodę szpitala i musi ponieść karę.
– Skoro wygrała w sądzie, to znaczy, że miała rację. Nie zwolnię jej, bo to dobra pielęgniarka – powiedziała wtedy Plak.
Dyrektor trzymał ją w gabinecie kilka godzin. Nie wymiękła, ale usłyszała, że nie nadaje się na stanowisko kierownicze.
Pewnego dnia głośno powiedziała, że naprotechnologia nie ma sensu, jeśli nie będzie się kształcić młodzieży w szkołach na temat seksualności i płodności. To też nie zostało dobrze przyjęte.

Trzy: zmiany

Przy Chazanie stanęła Wiesława Kłos, ekonomistka. Przyszła z Ministerstwa Zdrowia. Została dyrektorem ekonomicznym. Jej dewiza brzmiała: szpital musi zarabiać. Dobrze zarabiać. Jak? Na pacjentach i od pacjentów…
Dopóki ten rodzaj ekonomii nie dotykał pielęgniarek, położnych i pacjentów szpitala, Plak nie wcinała się w politykę pani dyrektor. Ale pewnego dnia wpadła jej w ręce umowa dotycząca zatrudniania firm zewnętrznych oferujących usługi pielęgniarskie i położnicze. Pielęgniarki zatrudnione w szpitalu, zwykle z wieloletnim doświadczeniem, miały być zwolnione.
Pobiegła wtedy do Chazana z pytaniem, co to ma znaczyć. Nie był zachwycony. Plak zapowiedziała, że skonsultuje się z przedstawicielami Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych. Tam usłyszała: jest to wbrew ustawie o usługach pielęgniarskich i działa na szkodę pacjentów oraz szpitala. Umowa, dająca możliwość zatrudniania ludzi na umowy śmieciowe i nieokreślająca odpowiedzialności za błędy i przypadki medyczne, jest niedopuszczalna. Plak powtórzyła to Chazanowi.
– W nazwie służba zdrowia mamy słowo służba i nie powinniśmy zatracać naszej roli. Mamy służyć pacjentom, a nie im szkodzić – powiedziała na zebraniu ogólnym.
Zaproponowała szpitalne referendum na temat prywatyzacji usług i zmian restrukturyzacyjnych. Referendum skończyło się miażdżącym rezultatem dla decyzji dyrektora i jego dyrektorki. 96 procent pracowników sprzeciwiło się zmianom.

Cztery: zwolnienie

Chazan przestał rozmawiać z Agnieszką Plak, nawet służbowo. Odwracał głowę, gdy mijała go na korytarzu. Wszpitalu zaczął się cyrk. Pracownicy niemedyczni otrzymywali premie wzamian za spowalnianie pracy pielęgniarek. Nie odbierali wyników badań, nie odnosili dokumentacji itp. Wszystko musiały robić pielęgniarki, które przez to traciły dużo czasu. Miał to być dowód, że zatrudnione w szpitalu pielęgniarki sobie nie radzą i trzeba zatrudnić firmę zewnętrzną.
– Zaproponowano mi premię za zorganizowanie strajku włoskiego – mówi anonimowo jedna z pielęgniarek.
Plak niedługo potem dostała wypowiedzenie z pracy. Dyrektor Chazan stwierdził, że pielęgniarka nie spełnia wymogów do zajmowania stanowiska naczelnej pielęgniarki. Po tylu latach to dostrzegł… – Skoro jest pani niedouczona, to pani problem – rzucił jej wraz z wypowiedzeniem.
Zapomniał, że wykształcenie Plak było wielokrotnie weryfikowane przy wygrywanych przez nią konkursach na naczelną pielęgniarkę. Nikt nie miał zastrzeżeń do jej przygotowania zawodowego.
Po kilku dniach Chazan zrozumiał, że wyszedł na durnia. Cofnął wypowiedzenie. Szybko jednak wywalił ją z powodu wygaśnięcia umowy o pracę. Nie zauważył, że zgodnie z umową zawartą przed laty Plak, jeśli przestanie być naczelną pielęgniarek, ma być przywrócona na stanowisko starszej położnej. A on po prostu wywalił ją na zbity pysk.
Dyrektor wraz z wypowiedzeniem miał dla zwalnianej pracownicy kwiaty.
– Dziękuję za owocną pracę – powiedział, wręczając jej bukiet i gapiąc się w podłogę.
Był zdziwiony, że Plak, zamiast podziękować mu i wąchać kwiatki, wyrzuciła je do kosza.

Pięć: krew

Agnieszka Plak przeżyła to mocniej. Zawalił jej się świat. Wiedziała, że jest to osobista zemsta Chazana. Skalpelem podcięła sobie żyły. Napisała na ścianie gabinetu krwią: Tylko oddając życie, zyskam sprawiedliwość.
Do gabinetu, w którym leżała pocięta Plak, wszedł Chazan. Spojrzał na krwawy napis i wyszedł. Koleżanki kobiety wezwały pogotowie.
Odratowano ją i odwieziono do innego szpitala. Poszła na zwolnienie. Leczyła się.
Stanęła na nogi i postanowiła walczyć dalej. Wystąpiła do sądu pracy. Wygrała. Zachowanie dyrektora narusza prawo oraz zasady współżycia społeczne go. Sąd nie miał wątpliwości, że Plak została ukarana zabuntowniczą postawę. Nakazał przywrócić ją na stanowisko starszej położnej – zgodnie z umową.
Plak wróciła do pracy. Na najgorsze stanowisko w szpitalu, a nie tam, gdzie nakazał sąd. Po czym po dwóch godzinach została wezwana do kadrowej. Tam dostała kolejne wypowiedzenie, tym razem ze stanowiska starszej położnej. Kazano jej niezwłocznie opuścić stanowisko pracy.
Szpital nie chce się wypowiadać w sprawie Agnieszki Plak. Chazan nie będzie rozmawiał z „NIE”.
– Dyrektor stracił zaufanie do pani Plak – odpowiada prawnik reprezentujący szpital.
To samo zaufanie, którym darzył ją przez lata, wyrażał na piśmie i chwalił jej wyjątkowe kompetencje.

Sześć: kara

Agnieszka Plak poszła do sądu i znów wygrała. Także w apelacji. Przywrócono ją do pracy, a wypowiedzenie umowy uznano za nieważne.
Tyle że władze szpitala mają to gdzieś. Dyrektor nie ma zamiaru respektować wyroku sądu. Nie przywrócił położnej do pracy. Bo nie…
Plak na odchodnym usłyszała od dyrektorki ekonomicznej, że jeśli będzie się dalej burzyć, to w żadnym warszawskim szpitalu nie znajdzie pracy. Nie znalazła.

Wiesława Kłos, która nie najlepiej sprawdziła się jako dyrektorka ekonomiczna, też odeszła ze szpitala. Ale ma się świetnie. Minister Zdrowia Bartosz Arłukowicz znalazł jej posadę – została trzecim wiceprezesem NFZ.
Prof. Chazan nadal walczy z aborcją, promuje naprotechnologię i priorytetowo traktuje pacjentki kierowane przez kurię. Ostatnio zwolnił ordynatorów dwóch oddziałów. Podobno nie chcieli zmienić kolejności operacji, gdy przyszły pacjentki skierowane przez kurię z Poznania. Uznali, że nie będą operowane wcześniej niż niewiasty mniej bogobojne.

środa, 2 kwietnia 2014

Urząd od mamy czy taty (NIE, Nr 02/2014, str. 6)

Jest w Polsce instytucja, która jednym papierkiem może zniszczyć człowiekowi życie, pozbawić go wolności, odebrać mu dziecko, rozbić rodzinę, skazać na śmierć cywilną albo lincz.



Rodzinne Ośrodki Diagnostyczno Konsultacyjne (RODK) od lat stanowią jedno z ważniejszych ogniw podczas procesów przed sądami z udziałem dzieci. I od lat popełniają błędy, kompromitują siebie i powagę sądów, które wierzą ich opiniom bez zastrzeżeń. A nie powinny, bo RODK nie mają żadnych uprawnień, aby wydawać miarodajne dla sądów opinie.

Ala i Ola
O tym, że Alicja i Aleksandra Ochał pozostaną po rozwodzie z matką, zadecydował sąd w Stargardzie Szczecińskim. Zdecydowała opinia RODK w Szczecinie. Badający dzieci, ojca i matkę pracownicy ośrodka nie mieli wątpliwości, że tylko matka dobrze zajmie się dziećmi, przede wszystkim dlatego, że jest matką. Poza tym ojciec jest zbyt nerwowy, żeby sprawować opiekę nad dziećmi. Faktycznie facet spokojny nie był podczas rozprawy rozwodowej. Przekonywał sędziego, że matka jest nieodpowiedzialna, że chleje i przegrywa wszystko w kasynie. Wkurzał się, że nikt mu nie wierzy. Zeznania Kazimierza Ochała uznano za niewiarygodne i stworzone specjalnie na potrzeby rozprawy rozwodowej. Opinie specjalistów z RODK mówiły jasno – to dobra matka, a to zły ojciec. 1,5 roku później okazało się, że ojciec nie kłamał. Uzależniona od hazardu, będąca w depresji wynikającej z uzależnienia matka zabiła 8-letnią Alicję i okaleczyła do końca życia 3-letnią Aleksandrę.
Kazimierz Ochał walczy o opiekę nad młodszą córką, ale ponieważ mówi o głupocie biegłych i nieodpowiedzialności sądu rodzinnego, nie może liczyć na przychylną opinię RODK wyznaczonego do zbadania sprawy. Tego samego ośrodka, który już raz wydał opinię, a która być może była przyczyną śmierci Alicji.


Bezduszność

W lipcu 2013 r. Biuro Spraw Konstytucyjnych Prokuratora Generalnego orzekło, iż RODK nie mają prawa opiniować przed sądami w sprawie opieki nad dziećmi. Oczywiście nic to nie zmieniło. Sądy wciąż zlecają opinię RODK, bo tak łatwiej. Nie trzeba myśleć samemu, wyciągać wniosków. Tam jest gotowe rozwiązanie – odebrać, ograniczyć czy pozostawić władzę rodzicielską.

Paulinka
Paulina z Kluczborka ma 4 lata. Mieszka teraz z matką i z dziadkami. Tata tylko do niej przychodzi, ale ona chowa się przed nim albo ucieka do łazienki. Paulina mówi, że tata zrobił jej kuku. Pokazuje na dwóch misiach, jak to robił. – Nie bój się, to nie będzie bolało, nic ci nie zrobię, tylko nie krzycz – dziewczynka uspokaja misia, po czym kładzie jednego na drugim.
Ze słów i zachowania Pauliny wynika, że to się stało, gdy mama była w Krakowie. Po powrocie w środku nocy zastała dziewczynkę zwiniętą w kłębek przy drzwiach. Drżącą i rozgorączkowaną. Miała wtedy trochę ponad 3 lata. Potem zaczęła chorować. Nerki, moczowody, pęcherz, zapalenie pochwy. Nie jadła, wymiotowała. Ojciec wyprowadził się. Dziewczynka uciekała na jego widok. Dopiero po pewnym czasie powiedziała dziadkowi, że tata wkładał jej palce „do siuśki”.
Nikt jednak nie wierzy Paulinie, bo RODK w Opolu twierdzi, że tata jest dobrym ojcem, głęboko wierzącym katolikiem, ma brata księdza, a fakt, że więź między córką a ojcem została zerwana, to wynik rozwojowy. I należy tę więź odbudowywać. Dlatego zgodnie z zaleceniem diagnostów z ośrodka sąd zdecydował, że Paulina ma być zabierana przez ojca 2 razy w tygodniu do jego mieszkania, ma też wyjeżdżać z nim sama na wakacje. Mimo że w tym samym czasie toczyła się sprawa przed sądem karnym o molestowanie dziecka.
Dziś dziewczynka jest rośliną. Jest pod opieką psychiatry.
Cofnęła się w rozwoju.


Ignorancja

Skarg i zażaleń na wydaną opinię jest mnóstwo. Wtedy zlecana się drugą opinię, którą robi też RODK, tyle że inny. Albo nawet ten sam, tylko zmieniają się badający.

Julek
Tadeusz z Gdyni ma takich opinii 3. Każda inna! Pierwsza stwierdza, że jest fatalnym ojcem imężem, bo pukał na boku, czyli brak mu odpowiedzialności. Druga, robiona w innym mieście, mówi, że może i pukał, ale ojcem jest dobrym i powinien widywać się z synem raz w tygodniu. A trzecia, robiona na jego zlecenie i przez niego opłacona, stwierdza, że jest najlepszym ojcem na świecie, Julka powinien mieć przy sobie, a żonę zdradzał, bo mu nie dawała dupy. Zgłosił już doniesienie do prokuratury, że badający nagminnie przekraczali uprawnienia i tworzyli opinię na podstawie swojego widzimisię. Zobaczymy, co z tego wyniknie.


Bezprawie

Fachowcy, którzy cokolwiek wiedzą o tym, jak w praktyce wygląda działanie RODK, od ponad roku alarmują, że są one strukturą, która w sądach nie powinna się pojawiać. Rzecznik Praw Obywatelskich w stanowisku z 14 lutego 2013 r. wskazał, że nie można traktować opinii RODK jako opinii instytutu naukowego czy naukowo-badawczego w rozumieniu art. 290 kpc, gdyż RODK nie spełniają wymogów instytutu badawczego: nie prowadzą badań. Poza tym badających nie ma na liście biegłych sądowych, a tylko wpis na nią upoważnia do wydawania liczących się w sądzie decyzji.

Krzyś i Michał
RODK w Warszawie przy Chmielnej badał dwóch bliźniaków, Krzysia i Michała. Chłopcy mieli wtedy po 6 lat. Matka rozwodziła się z ojcem i sąd chciał ustalić opiekę nad dziećmi. Było nad czym się zastanawiać, bo tatuś chłopców miał już wtedy 2 wyroki za znęcanie się nad rodziną. Ale był dobrze ustawionym oficerem wojska. Mama była tylko nauczycielką. Badanie wyglądało dziwnie. Krótko, jak twierdzi matka. Zdecydowanie za krótko jak na opis tego, co niby robiono podczas jego trwania. Takiej liczby testów, jakie opisano, nie można było wykonać przez 15 minut rozmowy z chłopcami. Chłopcy od początku mówili, że boją się taty, bo bije ich i mamę. Zamyka mamę w garażu, wyrzuca wszystkich w nocy na mróz w piżamach, a gdy chłopcy wejdą do mieszkania w butach, każe im lizać językiem podłogę.
Co ustalił RODK? Ano że więź między ojcem a dziećmi jest silna, ale ponieważ ostatnio osłabła, to warto ją odbudowywać i stworzyć warunki do częstszych kontaktów z ojcem. Sąd oczywiście popiera tę sugestię. Ojciec przychodzi do dzieci co tydzień.
Jeden z chłopców chowa się wtedy do szafy albo zamyka w łazience. Drugi wymiotuje, dostaje drgawek, czasem mdleje. Raz w trakcie wizyty ojca trzeba było wezwać pogotowie. Dziecko trafiło do szpitala. Diagnoza była jasna: wizyty ojca prowadzą do zmian neurologicznych. To może się skończyć tragedią. Lekarz wysłał tę opinię do sądu, ale sąd uważał, że RODK wie lepiej. Chłopiec zachorował na padaczkę. Drugiego ojciec pobił przed szkołą, bo nie chciał wsiąść do samochodu. Skończyło się urazem czaszki.


Niekompetencja

Rzecznik Praw Pacjenta wskazał, że psycholog nie posiada uprawnień do wydawania opinii, jeżeli nie należy do samorządu zawodowego psychologów. A pracownicy RODK nie należą do żadnej formy samorządu. W Polsce w ogóle jest tak, że polscy psychologowie nie mają żadnej organizacji, której zadaniem jest dbałość o przestrzeganie standardów wykonywania zawodu psychologa oraz nadzór nad przestrzeganiem zasad etyki zawodowej psychologa. Nie jest nim ani Polskie Towarzystwo Psychologiczne, ani Krajowa Izba Psychologów, ani izby regionalne. Niemożność weryfikacji kompetencji osób wykonujących zawód psychologa – z powodu nieobowiązującej listy psychologów, o której mowa w art. 8 ust. 1 ustawy – powoduje, że opinie wydawane przez te osoby są nieważne.
Sądy kierują się opinią RODK w większości spraw z udziałem nieletnich. To zwykle ośrodek i jego „fachowcy” wnioskują o odebranie dzieci biednym rodzicom, ze względu na ich sytuację materialną.


Zdzisiek
Diana W. z Warszawy pracowała jako sprzątaczka. Zarabiała niewiele, ale jest dobrą matką. Ma 14-letniegosyna, Zdzisława. Nie stać jej było na czynsz. Szybko wystąpiono o nakaz eksmisji, którą bez mrugnięcia okiem przyklepał warszawski sąd. Oczywiście wraz z dzieckiem, bo dziecko obecnie także można eksmitować na bruk. Komornik Aleksander Pardus (znany z łamania prawa, nasz wielokrotny bohater) wystąpił do sądu o odebranie matce dziecka. Bo jest biedna. Oczywiście opiniował RODK. I co stwierdził? Otóż Diana W. jest bardzo dobrą matką, więź syna z matką jest wyjątkowo silna, chłopak ma w matce oparcie, zawsze może na nią liczyć. Ale ponieważ matka jest niewydolna finansowo, chłopcu będzie lepiej w ośrodku wychowawczym lub rodzinie zastępczej. Chłopiec powiedział nam, że jeśli go odbiorą matce, popełni samobójstwo.


Dno

21 lipca 2013 r. Prokurator Generalny zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o stwierdzenie niezgodności z konstytucją jako pozbawionej podstaw prawnych praktyki przywoływania opinii RODK w sprawach rodzinnych i opiekuńczych, a także niezgodności przepisów upoważniających RODK do opiniowania w sprawach nieletnich. Zwrócił uwagę, że autorzy opinii – pracownicy RODK – nie są biegłymi w rozumieniu przepisów kodeksu postępowania cywilnego. W RODK w małych miastach często zdarza się, że są ludzie zatrudniani tymczasowi. Większość zatrudnionych w tych placówkach to pedagodzy lub po prostu nauczyciele.
Sądy mają to gdzieś i w dalszym ciągu w orzeczeniach biorą pod uwagę opinie RODK, powołują się w wyrokach na opinię z tych instytucji i traktują opinie jako profesjonalne. Nikt nie chce zająć się reformowaniem tej nieskutecznej i bardzo szkodliwej struktury. Struktury, która pozostawia po sobie najbardziej bezradne ofiary – dzieci.

ŻŁOBEK dla śmieci (NIE, Nr 01/2014, str. 14)

 

W izbach wytrzeźwień narusza się nie tylko godność i nietykalność, ale też prawo. Do większości okaleczeń i śmierci w tych placówkach nie powinno było dojść. Nikt nie ponosi za nie odpowiedzialności.

– Jak się pan nazywa? – pyta lekarz z izby wytrzeźwień.
– Yyyylkyyyy… – Jak?
– Ooooookyyyy… – A na imię jak pan ma?
– Yyyyyyoosz…
Policjant podaje lekarzowi dowód Yyyyyyoosza.
– A, Grzegorz – czyta lekarz.
– Ile pan dziś wypił?
– Niiiiiii… – Nic?

– Niiii… – Pan tutaj dmuchnie – i podsuwa alkomat. – Oooo, przeszło 4 promile.
Facet wygląda na 60 lat. Ma trochę ponad 40. Widać, że pije od dawna. Dwóch napakowanych pracowników prowadzi go do osobnego pokoju. Tam go rozbierają, wrzucają pod prysznic i nasuwają na niego biały lniany worek ostemplowany na czerwono. Odbierają mu dokumenty, portfel i telefon komórkowy. Po drodze zerka na niego lekarz. Gość ląduje w pokoju podobnym do celi. Zamykają się za nim metalowe drzwi. Teoretycznie pracownicy powinni do niego zaglądać co 15 minut. Naprawdę zapomną o nim do rana, choć gość przekroczył dawkę śmiertelną zawartości alkoholu we krwi.
– Co czwarty tutaj przekracza – rzuca pracownik.

Policyjna wrażliwość

Co roku do izb wytrzeźwień w Polsce trafia blisko 280 tysięcy osób. W Warszawie izba potrafi przyjąć dziennie 130 osób.
Zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości do takiej placówki może trafić osoba w stanie nietrzeźwości, która swoim zachowaniem daje powód do zgorszenia w miejscu publicznym lub w zakładzie pracy, gdy zagraża życiu lub zdrowiu swojemu albo osobom z jej otoczenia. Motywy zatrzymania są jednak niedoprecyzowane przez ustawodawcę, co prowadzi do rażących naruszeń praw człowieka.
Żona od pewnego czasu chciała się pozbyć Krzyśka. Mieszkanie w centrum Warszawy to nie byle gratka. Miała już nowego faceta, a że Krzysiek od paru lat leczył się z alkoholizmu, były na niego papiery. Co z tego, że nie pił. Gdy wrócił z pracy i zasnął, żona rozlała w pokoju wódkę i wezwała policję. Krzysiek przyznaje, że się wkurzył, jak go obudzili tekstem: – Dlaczego bijesz żonę?
– Wypierdalajcie stąd! – rzucił.
Widać policjanci byli wrażliwi na swoim punkcie, bo spuścili Krzyśkowi manto i zawieźli go do izby wytrzeźwień. Trzeźwego. Tam dostał jeszcze raz. Rzucili go na podłogę i kopali po nerach. Mimo że alkomat nie wykazał ani odrobiny alkoholu, został wrzucony pod prysznic, rozebrany i przypięty pasami do łóżka. Obrabiało go trzech „opiekunów”. Ten, który go przypinał pasami, śmiał się, że pokaże, kto tu rządzi. Pokazał. Przypiął mu rękę tak, że po 10 minutach Krzysiek stracił czucie w dłoni. Po godzinie zemdlał z bólu. Błagał, żeby mu poluźnili pasy. Nikt nie przyszedł. Całe szczęście wrzucili mu do pokoju 14-letniego chłopca, którego też przywiązali. Za to, że policjanta nazwał pierdolonym psem. Dzieciak stopą rozpiął Krzyśkowi pasy. Potem Krzysiek rozpiął chłopaka. Do rana nikt do nich nie zajrzał.
Krzysiek nie jest już z żoną. W sądzie udowodnił, że nie powinien wtedy znaleźć się w „żłobku”,ale do końca życia nie zapomni wizyty przy Kolskiej w Warszawie. I tego bruneta, który wtedy skrępował mu ręce pasami.

Bezpieczna przystań


Pokoje są 6-osobowe,łóżko przy łóżku, bez pościeli. W sali jest nieosłonięty kibelek, zwykle jest to po prostu dziura w podłodze, nad którą trzeba kucnąć. Pokoje są zaopatrzone w monitoring. Na kibelek też są skierowane kamery. W metalowych drzwiach są wizjery, przez które powinien zaglądać „opiekun”.
– Pensjonariusze mogą tu w spokoju, cieple i czystości się przespać – zapewnia dyrektorka warszawskiej izby wytrzeźwień
– Tu się nie śpi – mówi Paweł. – Leżysz z zamkniętymi oczami i robisz wszystko, żeby się nie popłakać.
Trafił tu z urodzin kolegi. Narąbany zasnął w wannie pełnej wody i nie chciał się obudzić. Równie nawalona gospodyni wezwała pogotowie, myśląc, że chłopak się utopił. Karetka przyjechała, lekarz zobaczył, że delikwent jest tylko pijany i wezwał policję. Funkcjonariusze wyciągnęli go z wanny i zawieźli do izby wytrzeźwień. Nie był agresywny. Raczej przerażony.
– Okradli mnie – mówi jasno. – W zatrzymanym przez nich portfelu nie znalazłem gotówki, zostawili mi 7 zł bilonu. Wmawiali mi, że przepiłem, ale ja się upiłem pierwszy raz w życiu, nawet na chwilę nie wychodziłem z domu kolegi, więc nie miałem gdzie wydać pieniędzy.
Paweł ma 18 lat. Chciał z izby zadzwonić do mamy. Wyśmiali go. Choć zgodnie z przepisami ich obowiązkiem było powiadomienie rodziny chłopaka.

Czuła opieka

Według oficjalnej wypowiedzi Elżbiety Kossakowskiej, dyrektorki stołecznego ośrodka dla osób nietrzeźwych, czyli warszawskiej izby wytrzeźwień, jest tutaj sprawowana opieka nad osobą nietrzeźwą. Osoba nietrzeźwa jest pod kontrolą lekarza, dogląda jej pielęgniarka, co 15 minut zagląda do niej opiekun. Wszyscy fachowo się nią zajmują. I z wielką troską.
– Wielkim mitem jest stosowanie zimnego prysznica – mówi z uśmiechem dyrektorka.
Tymczasem o stosowaniu zimnego prysznica jako formy represji napisali inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli w swoim raporcie. Raport NIK o funkcjonowaniu izb wytrzeźwień jest wstrząsający. Zarówno ten z 2007 r., jak i z ostatnich miesięcy. O fachowości personelu NIK też się wypowiedziała. Mimo że wymogiem jest wykształcenie minimum średnie, w izbach zatrudniane są osoby po podstawówkach. Raport zawiera opinię o opiece medycznej w izbie. Ona nie istnieje! Nie znaleziono odpowiedniej liczby leków ani aparatury. Pracownicy medyczni nie posiadają odpowiedniego wykształcenia. Zwrócono uwagę, że nikt nie nadzoruje pensjonariuszy. W izbie wrocławskiej w 2011 r. zmarło aż 6 osób. Do najdrastyczniejszych wypadków doszło w lipcu, gdy w izbie powiesił się 50-letnimężczyzna, i we wrześniu, gdy spłonęła kobieta przypięta pasami do łóżka. Próbowała zapalniczką przepalić pasy, którymi była unieruchomiona. Dlaczego ją tak ukarano? Używała wulgarnego słownictwa… Do obu tragicznych wydarzeń doszło mimo zainstalowanego monitoringu. Tymczasem podgląd widoku z kamer był jedynie w gabinecie dyrektora i lekarza. Pierwszego nigdy w nocy w izbie nie było. A drugi zwykle przychodził na zmianę, zamykał się w pokoju i szedł spać, bo rano miał dyżur w szpitalu.

– Izby wytrzeźwień to średniowieczne narzędzie represji i upadlania człowieka. Trzeba być psychopatą, aby chcieć ich utrzymania.
Pobyt tam nie daje absolutnie nic temu, który tam się znalazł, to żadne motywowanie do leczenia – mówi Robert Rutkowski, terapeuta uzależnień.

Do dwustu razy sztuka


Rafał jest w ośrodku uzależnień już od 3 lat. Nie pije. Stracił wszystko, rodzinę, pracę, dzieci, mieszkanie, zdrowie. W izbie wytrzeźwień był ponad 200 razy.
– Potem przestałem liczyć.
Zabierali go z krzaków albo z pobocza jezdni. Zawsze traktowano go w izbie jak zwierzaka. Rafał jest chudy i drobny. Rzucali nim jak workiem, gdy zdejmowali z niego ubranie. Kiedyś kopniakiem wepchnęli go pod prysznic – zimny. Nie pamięta, czy kiedykolwiek przy wyjściu dostał kawę. Parę razy dano mu wodę. Wiele razy go okradli. I wie, że nie jest to bajdurzenie pijaka. Wyjęli mu z portfela kasę, wygadali wszystko, co miał na telefonicznym koncie.
Najdokładniej pamięta kibel z kamerą, odsłonięty, bez żadnej zasłony. Zawsze prosił, żeby go wypuścili na chwilę, żeby tylko mógł w normalnych warunkach zrobić siku.

Fajna dupa

O tym, co się dzieje w izbach wytrzeźwień, wie Rzecznik Praw Obywatelskich. Prof. Irena Lipowicz twierdzi, że skarg na izby wytrzeźwień jest niewiele, bo pensjonariusze albo są zastraszani przez personel, albo wstydzą się przyznać, że tam byli. Ale jeśli już zwrócą się do RPO, to skargi dotyczą nieludzkiego obchodzenia się z zatrzymanymi, np. przez zabieranie wody podopiecznym, złego traktowania przez personel czy ubezwłasnowolnienia przez zapinanie pasów ochronnych. Skargi często dotyczą też braku uzasadnionych powodów zatrzymania w izbie wytrzeźwień. Zwykle przywożeni tu byli ludzie, którym wyrwało się brzydkie słowo pod adresem policjanta lub strażnika miejskiego, a zamknięcie na „dołku”byłoby nieuzasadnione.
Prof. Lipowicz podkreślała rażące łamanie prawa poprzez zmuszanie osób nietrzeźwych do zmiany prywatnej odzieży na zastępczą, przydzielaną przez pracowników izby, niewłaściwe traktowanie przez funkcjonariuszy policji i straży miejskiej przy dowożeniu do izby wytrzeźwień, bicie, kopanie, poniżanie i nadużywanie pasów ochronnych. Często pacjenci nie mają też zapewnionego prawa do intymności i prywatności ze względu na zamieszczone kamery monitorujące np. w przebieralniach lub gabinetach lekarskich.
Bywa, że kobiety są rozbierane przez mężczyzn, często z komentarzem „całkiem fajna dupa z ciebie” albo „ale ma cycki”.
– Rozebrali mnie do naga i wszyscy na mnie patrzyli, rzucając niewybredne komentarze – powiedziała Katarzyna Figura. Aktorka niegdyś trafiła do warszawskiej izby wytrzeźwień.

Specyficzna praktyka

Prof. Teresa Gardocka z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej pochyliła się nad problemem osób zatrzymanych. Izby to najgorszy typ aresztu, w którym pensjonariusz uznany za pijanego nie ma żadnych praw. To zresztą areszt nielegalny. Gdy Polskę przyjęto do Rady Europy, ograniczono możliwości pozbawiania obywateli wolności poza kontrolą sądową. Zlikwidowano wtedy areszt prokuratorski, uniemożliwiono zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym na mocy decyzji lekarza. Nadal jednak pozostał nieobjęty sądową kontrolą quasi-areszt w izbie wytrzeźwień, co narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka. Napisała o tym pracę naukową. Zwróciła uwagę na specyficzną praktykę pobierania opłat za pobyt w izbie ze skonfiskowanych wcześniej do depozytu pieniędzy, jakie miała przy sobie osoba zatrzymana. Chyba tylko przez delikatność nie nazwała tego kradzieżą.
Sędzia Sądu Najwyższego Jacek Sobczak miał do czynienia ze skargami kasacyjnymi w sprawie przekroczenia prawa przez pracowników izb wytrzeźwień i przez doprowadzających tam funkcjonariuszy. Uważa jednak, że to, co dzieje się w izbach wytrzeźwień, to przede wszystkim naruszanie godności.
– Kiedy pijemy alkohol, w każdej chwili możemy być uznani za nietrzeźwych. Stąd też rodzi się strach, że ktoś uzna nas za alkoholika i zostaniemy wykluczeni społecznie. Współczesny człowiek nie obawia się tortur, ale tego, że może być pozbawiony godności i wolności. Dlatego trzeba być ostrożnym w ocenie osób, które znalazły się w izbie wytrzeźwień. Nie można nimi gardzić i ich potępiać – podkreśla.

Ciche zejście

W izbach umierają ludzie. Pijani i trzeźwi.
Maciej W. zmarł zaledwie po godzinie pobytu w izbie wytrzeźwień w Białej Podlaskiej. Został poniżony i pobity. Lekarze orzekli samobójstwo przez powieszenie. Tyle że w pomieszczeniu, w którym przebywał Maciej W., nie było jak się powiesić. Sprawa pozostała niewyjaśniona, bo kilka dni później w izbie wytrzeźwień zaczął się remont, którego wcześniej nie planowano. Maciej W. był znanym, cenionym biznesmenem i lokalnym politykiem.

75-letniEugeniusz M., emeryt z Warszawy, w sylwestra został wyrzucony z tramwaju przez motorniczego, ponieważ słaniał się na nogach i wymiotował. Strażnicy miejscy odtransportowali go do izby wytrzeźwień.
Mężczyzna wyjaśniał, że jest po dwóch operacjach tętniaka aorty i po wszczepieniu by-passów.

Dostał w łeb. W izbie wytrzeźwień Eugeniusza M. nie zbadano „ze względu na upojenie alkoholowe”. Dopiero następnego dnia w stanie agonalnym trafił na oddział intensywnej terapii. Lekarze stwierdzili udar mózgu. Jednocześnie wykluczyli, by dzień wcześniej pacjent był pijany.
42-latekzostał przywieziony z ulicy do izby przez straż miejską. Zataczał się. Dlaczego? Bo miał pękniętą podstawę czaszki. Został napadnięty na ulicy. W izbie wytrzeźwień uznano, że musiał nieźle zabalować. Nawet nie zbadano go alkomatem. Wrzucono go pod prysznic. Dostał drgawek, z uszu popłynęła krew. Przewieziono go do szpitala, gdzie przeprowadzono trepanację czaszki, ale było już za późno. Pacjent zmarł.
Dla policjantów i straży miejskiej izba wytrzeźwień to najprostsze rozwiązanie. I dobra kara. Najmłodszy pacjent warszawskiej izby miał 9 lat. 10- i 11-latkówprzywożonych przez policję i straż miejską jest wielu.


Jezus słodzi kibel (NIE, Nr 01/2014, str. 9)



– Czy Chrystus przenika bramy zakładów karnych? – zapytano kiedyś więziennego klechę, gdy szedł na tamtejszą wigilię. Tak, przenika. Do „serc osadzonych”. A dla tych przenikniętych są nagrody. Tylko oni mają prawo do świąt w więzieniu.

Na stronach internetowych Centralnej Służby Więziennej są piękne opisy, jak to magia świąt wkrada się także do więzień. Jak więźniowie stawiają choinki w celach, jedzą karpia i barszcz z uszkami. Gówno prawda. Dla ogromnej większości to najsmutniejsze dni w roku. Prawo do wyjścia z celi mają tylko ci, których więzienny klecha zaprosi do stołu wigilijnego. A na to trzeba sobie zasłużyć przez cały rok. Wcale nie dobrym sprawowaniem, ale Jezuskiem w sercu i pracą na rzecz czarnych.

– Przez tę krótką chwilę, kiedy składamy życzenia i trzymamy w ręku opłatek, podział na funkcjonariuszy i skazanych przestaje istnieć – mówi major Andrzej Tankielun, oficer prasowy barczewskiego więzienia.

Istnieje świąteczny podział na więźniów lepszych i gorszych. Lepszy to żarliwy katolik. Nawet nie zwyczajny wierzący. Musi być aktywny. Na czym polega aktywność? Na wykonywaniu różnych prac na rzecz parafii.

Dotyczy to uzdolnionych więźniów. W Czarnem jeden namalował proboszczowi wielkiego Chrystusa zatroskanego. Wisi w jego pokoju pełnym antyków. W innych więźniowie malują świąteczne kartki, które potem miejscowa zakonnica sprzedaje w kościelnym sklepiku. Kasa dla parafii. Robią zabawki. Kasa dla parafii. Rzeźby i obrazy. W prezencie dla proboszcza.
Oto, jak na to reaguje Służba Więzienna. Wpis na stronie internetowej Zakładu Karnego w Nowym Sączu: Od dłuższego czasu trwały przygotowania do świąt, były spotkania skazanych z rodzinami, spowiedź, spotkanie opłatkowe grupy modlitewnej, dzieci dostawały upominki od Świętego Mikołaja. W celach mieszkalnych, dziedzińcu zakładu, świetlicach zagościły choinki. Kapelan więzienny odwiedził wszystkie cele, roznosząc opłatki i świąteczne stroiki, złożył świąteczne życzenia więźniom. Grupa kilku więźniów uczestniczących w zajęciach koła rękodzielnictwa przygotowała szopkę bożonarodzeniową.

Tyle w tym prawdy, ile w dziewictwie Maryi. W celach ani w świetlicach zakładu nie zagościły żadne choinki. Bo w celach nie wolno. W świetlicy może zaleźć się stroik tuż przed odprawianą przez księdza mszą lub przed więzienną wigilią, ale – jak już wspominaliśmy – trzeba na to zasłużyć. A co do szopki… W zakładzie w Czarnem miłą odmianą jest konkurs szopek bożonarodzeniowych. W Czarnem organizują go już po raz 19. Prace nadsyłają osadzeni z całej Polski. Dwie najpiękniejsze szopki pojadą tradycyjnie doWarszawy do kardynała Kazimierza Nycza.
W Czarnem, gdzie od lat nagminnie narusza się prawa człowieka, gdzie stosuje się nieludzkie metody zmiękczania aresztowanych i skazanych, też rodzi się Chrystus: Przed główną wigilią odbywa się spotkanie dla osadzonych szczególnie zaangażowanych w życie religijne, organizowane przez kapelana. Biorą w niej udział osadzeni wyznaczeni przez księdza, a każdy z nich może zaprosić dwie osoby z rodziny. Takie widzenie jest równocześnie formą nagrody. W tym roku zgłoszonych do udziału w takim spotkaniu było 17 osób.
Za murami Zakładu Karnego w Czarnem święta obchodziło około 1500 więźniów.
– Około 120 osób, które regularnie chodzą do kościoła i na katechezę, spotkało się z funkcjonariuszami Służby Więziennej i administracją na wieczerzy wigilijnej w naszej świetlicy – mówi Rafał Piekuć, instruktor kulturalno-oświatowym ZK Czarne. – Był tradycyjny karp, inne ryby, barszcz i opłatek.
Reszta więźniów pozostała w celach. Władze więzienia mówią o życzliwości i jednaniu się osadzonych z klawiszami i dyrekcją więzienia. Naprawdę o życzliwości tutaj zapomnij.

Wdwóch różnych oddziałach siedzieli bracia. Nie widzieli się od lat. Mieli tylko matkę, która dzieliła się widzeniami na święta, bo władze więzienia bardzo starały się o to, aby mogła zobaczyć się tylko z jednym z synów. Do drugiego nie dostawała widzeń. Ale matka umarła. Zostali sami. Nie należeli do katolickiej wspólnoty więziennej, ksiądz więc nie zaprosił ich na wspólną wigilię. Aby się zobaczyć, musieli włazić po palcu do dupy księdzu, żeby ich zaprosił. Malowali kartki, robili prezenty. To było niezwykłe spotkanie. Obaj płakali.
Wwięzieniu w Cieszynie jest ponad 400 więźniów. W wieczerzy wigilijnej wzięło udział 30. Wyznaczonych przez klechę.
– To kity, jakich mało. Staramy się po prostu przespać święta, żeby nie myśleć o rodzinie.
Według Centralnej Służby Więziennej wielu skazanych wychodzi na przepustki do domu, aby tam spędzić święta. Podobno do osadzonych w święta przychodzi wielu członków rodziny. Tymczasem w większości zakładów karnych w święta nie ma odwiedzin, a tych, którzy jadą na święta do domu, jest mniej niż garstka. We Wrocławiu przy ul. Kleczkowskiej jest ponad 1000 więźniów. Na świąteczną przepustkę wyszło kilkunastu.
Daniel, który odsiaduje 15-letniwyrok, przez 10 lat starał się o przepustkę na święta. Odpowiadano mu, że nie wykazuje się wystarczającą religijnością, żeby mógł świętować narodziny Jezuska. Po 10 latach dostał przepustkę za wzorowe zachowanie. Pożegnał się wtedy z umierającym ojcem. I wrócił za kratki.

Przed świętami do więzienia przychodzi więcej listów i paczek, w których dominują wędliny, kawa, herbata, ciasta i słodycze. Nie można wysyłać cytrusów, orzechów włoskich, konserw w puszkach, zupek chińskich, a także jaj, bo w przeszłości zdarzały się przypadki, że w pomarańcze wstrzykiwany był spirytus, zaś w sklejonych skorupkach nie było orzechów, tylko amfetamina. Nie każdy więzień ma prawo do świątecznej paczki. Nie każdy też ma rodzinę, która by taką paczkę zechciała przynieść. Wtedy o takiego osadzonego dba Kościół w ramach posługi i przykazań kościelnych. Do pracy włącza się kościelne Towarzystwo Opieki nad Więźniami, które przygotowuje dla więźniów ciasta. I kto je dostaje? Tylko ci, którzy zasłużyli i „mająw sercach Chrystusa”. Rozdaje je więzienny klecha.
– W więziennych murach też rodzi się Chrystus – zapewnia Nycz.
Polscy kapelani więzienni włączają się do pomocy więźniom na świecie. Z taką posługą i informacją chodzili po celach: Kanadyjka Mary Wagner jest więźniem sumienia. Przebywa w zakładzie karnym za akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, których dokonała, usiłując ratować życie dzieci nienarodzonych. Także tegoroczne święta Bożego Narodzenia Mary spędzi w więzieniu. Możesz ją wesprzeć, przysyłając jej świąteczną kartkę.


Joanna Skibniewska

Katołki matołki (NIE, Nr 52/2013, str. 24)

Trędowaci 2013.

Na Mikołaja czeka tylko najmłodszy. Reszta dzieciaków wie, że te święta mogą być najgorsze w ich życiu.
Jest ich troje.
– Szatany! – wołały za nimi katolickie dzieci na ulicy w Zawierciu.
Katolicy mieli powody. Według nich dzieci są nieczyste, bo niechrzczone. Matka związała się z innowiercą – jehowitą. Teraz za to wszyscy muszą zapłacić.
Stracili dom, kolegów i poczucie bezpieczeństwa. Matka może stracić wolność.
– To kara za odstępstwo od wiary – powiedział im ks. Henryk Kowalski, proboszcz zawierciańskiej parafii.

Pod górkę


Jadwiga wyszła za mąż za świadka Jehowy. Miłość się skończyła, bo na horyzoncie pojawiła się inna kobieta. Jadwiga z trójką dzieci wyprowadziła się. Zamieszkała w Zawierciu. Dzieci poszły do nowej szkoły.
I zaczął się cyrk.
– Chciałam, żeby zostały ochrzczone i żeby najstarsza córka poszła do komunii. Wychowałam się w wierze katolickiej, mój mąż jednak nigdy nie pozwalał mi mówić o tym dzieciom. Wychowywał ich w swoim wyznaniu – mówi Jadwiga.
Najstarsza, 8-letniaPaulina zaczęła chodzić na religię. Katechetka na lekcji powiedziała, że Paulina nie jest ochrzczona i że cały czas w niej mieszka Szatan. Dzieci najpierw zaczęły się jej bać, a potem regularnie ją biły. Rodzice nie pozwolili się z nią bawić. Nie wolno im było siedzieć z nią w ławce, nie wolno było rozmawiać. Zakaz ten dotyczył także pozostałej dwójki rodzeństwa.
Paulina była kłuta na lekcji cyrklem, dzieci darły jej zeszyty i deptały rysunki robione na lekcji.
– Sekciary – mówiono o dziewczynce i jej matce.
Jadwiga robiła, co mogła. Rozmawiała z wychowawczynią, z dyrektorką szkoły, z innymi matkami. Rozmowy te prowadziły do jeszcze większych szykan.

Z nożem


Ona też miała coraz bardziej pod górę. W Zawierciu wszyscy się znają. Sekciara nie miała szans na utrzymanie pracy. Gdy tylko pracodawca dowiadywał się, że jej dzieci są nieczyste, traciła robotę.
– Z nami tacy nie pracują – słyszała. Jadwiga I. słownie zmuszała mojego syna, żeby bawił się z jej córką. Ja sobie nie życzę, by ona i jej rodzina mieli dostęp do moich dzieci – złożyła przed prokuratorem oświadczenie jedna z matek. Dlaczego przed prokuratorem?
– Jesteś bandytką, gruba kurwo! – zaczepiła Jadwigę babcia jednej z klasowych koleżanek Pauliny. – Zapamiętasz nas. Albo się stąd wyniesiecie, albo wsadzimy cię do więzienia.
W kilka dni potem jedna z matek przyszła na policję z informacją, że Jadwiga zmusza siłą jej dziecko do zabawy z Pauliną. 2 dni później już troje rodziców złożyło doniesienie na policję, że Jadwiga groziła ich dzieciom wszkolnej szatni, przystawiając im scyzoryk do szyi. Miała mówić, że jeśli nie będą się bawić z jej córką, to ona je zabije.
Nie było świadków tego zdarzenia. Dzieci po tym dramatycznym przeżyciu normalnie poszły na lekcję. Nic się z nimi nie działo. Opowiedziały rodzicom po tygodniu. Jedynym dowodem były zeznania trzech 8-latków,które jak marionetki mówiły, że nie chcą o tym mówić. Psycholog powiedział, że to pewnie z powodu przeżytej traumy. Jadwiga poprosiła o nagranie zmonitoringu, który w szkole i w szatni był zawsze. Nagle jednak monitoring zdjęto… Osoby składające doniesienie to trójka komunij na: katechetka, pani dekorująca kościół kwiatami i babcia, która nawyzywała Jadwigę. Doniesienie złożyły w grudniu zeszłego roku, tuż przed świętami.
Jadwiga wypisała dzieci z religii, przestały też chodzić do kościoła, a Paulina zrezygnowała z pierwszej komunii, choć bardzo chciała mieć długą sukienkę i wianek. Myśleli, że to coś zmieni. Mylili się. Z każdym dniem było gorzej.
O niechrzczonych dzieciach mówił proboszcz Henryk Kwiatkowski podczas niedzielnych kazań – o tym, że należy im wskazać drogę do Boga, nie zadając się z nimi. Wymieniał ich z nazwiska, mówił, do której klasy chodzą dzieci. Potem zaczął też mówić z ambony o ich matce, która chciała zabić katolickie dzieci nożem.

Po wyroku


Sprawa trafiła do sądu. Jadwiga I. została oskarżona o to że:
– stosowała przemoc psychiczną polegającą na wywołaniu uczucia strachu wobec jednego z chłopców w celu zmuszenia go do zabawy z jej cór ką;
– kierowała słowa gróźb pozbawienia życia pod adresem dzieci, czym wzbudziła ich uzasadnioną oba wę;
– przystawiła nóż do gardła dziewczynce w celu jej zmuszenia do zabaw z jej cór ką.
Sąd wydał wyrok na posiedzeniu niejawnym. Uznał Jadwigę I. za winną zarzucanych czynów i skazał ją na 300 zł grzywny. Wyrok zapadł w postępowaniu nakazowym.
Kobieta się odwołała. Wiedziała, że to żadna kara, ale czuła się niewinna.
– Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Sama mam dzieci.
I zaczęła się jazda.

Skierowano ją na badania psychiatryczne.
Natychmiast pojawili się u niej pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej i kurator sądowy. Po co? Żeby sprawdzić, czy można odebrać jej dzieci.


Kurator Arkadiusz Socha, który przyszedł do Jadwigi, stwierdził, że dzieci nie słuchają poleceń matki, są raczej głośne i bałaganią. Trójka bachorów jest głośna i śmieci… – z tego powodu uznał, że matka nie nadaje się do wychowywania dzieci. W opinii kuratora nie ma ani słowa o tym, że dzieci są najedzone, mają warunki do nauki, są ubrane, zdrowe, czyste i bardzo, bardzo się kochają.
Zaczęły napływać doniesienia, że Jadwiga robi awantury i wszczyna burdy. Sąsiadki twierdziły, że w nocy kopie w ich drzwi. Jadwiga stawała przed sądem i była ustawicznie karana.
Sprawy prowadził sędzia Jarosław Noszczyk. Jakie były dowody jej winy? Zeznania sąsiadek. Gdy jednak Jadwiga przyniosła nagranie, na którym sąsiadka krzyczy, że urwie łeb jej i jej szatańskim bachorom, sędzia uznał, że nic na nagraniu nie słychać. Chociaż słychać…
W postępowaniu przed sądem sędzia Noszczyk odrzucał wszystkie wnioski dowodowe Jadwigi I. Nie chciał przesłuchać jej córki ani woźnej, która wtedy pełniła dyżur w szatni. Było to tym bardziej bezzasadne, że bez obecności szatniarki nie można było dostać się do boksu danej klasy. Sędzia nie dopuścił też wyjaśnień samej oskarżonej, gdy chciała opowiedzieć, jakie są motywy działania tych, którzy ją oskarżają. Sędzia Noszczyk uznał je za nieistotne.
Biegusiem też wydał wyrok. Winna. I skazał ją na 5 miesięcy więzienia.
Kobieta napisała apelację. Sąd apelacyjny nie miał najmniejszych wątpliwości – wyrok wydany z rażącym naruszeniem prawa. Przede wszystkim jednostronny i nieobiektywny, a wmateriale dowodowym nie dość że nic nie trzyma się kupy, to jeszcze nie ma dowodów winy Jadwigi I. Sprawę skierowano do ponownego rozpoznania. Znowu w Zawierciu.

Na wygnaniu


Katolicy z Zawiercia dopięli swego. Jadwiga wraz z trójką dzieci wyniosła się z miasta.
– To było jak polowanie – mówi.
Wróciła do wioski, gdzie się wychowała. Ale nie stać jej na wynajęcie mieszkania. Wraz z siostrą Marią walczą o przeniesienie tej sprawy z Zawiercia gdziekolwiek indziej.
Żyją bardzo skromnie wstarym rozsypującym się domu. Obok mają psychicznie chorą matkę. I codziennie przypominają sobie, jak w dzieciństwie były zmuszane do praktyk religijnych. Matka codziennie była w kościele i odmawiała wieczorem różaniec. Dziadek śpiewał w kościelnym chórze. Nie lubił kobiet. Nawet z własnymi wnuczkami nigdy nie rozmawiał. Tylko z wnukiem. Ciężką rękę miał dla kobiet.
Dzieci zmieniły szkołę. Chodzą do Miechowa. Paulina jest zdziwiona, że tutaj nauczycielka nie każe jej przynosić mleka dla całej klasy, że nie wysyła jej po kredę, że traktuje ją jak inne dzieci. Dziwi się, że nauczyciel nie powtarza jej: To po to, żebyś się nauczyła pokory!
– Tutaj jest normalnie – mówią dzieciaki.
– Święta? Ja już w nic nie mam siły wierzyć – mówi siostra Jadwigi. Jadwiga boi się to powiedzieć, bo zaraz wszyscy zaczną ją nienawidzić.

Na opłatku


Prezydent Miasta Zgierza Iwona Wieczorek zaprosiła na III Zgierskie Spotkanie Wigilijne 15 grudnia 2013 r. na plac Jana Pawła II. Były kolędy śpiewane przez chóry kościelne i składanie życzeń, dzielenie się opłatkiem władz miasta i zgierskiego duchowieństwa z mieszkańcami.
Dobrze, że Jadwiga i jej dzieci już do nich nie należą…