piątek, 27 września 2013

Szukamy Gila pedofila (NIE Nr 39/2013, 2013-09-13,)


Wszystkie media krzyczą, że ksiądz pedofil z Dominikany, oskarżony o molestowanie dzieci, zniknął gdzieś w Polsce. Tymczasem nikt nie ma zamiaru go szukać.




W dniu 3 czerwca 2013 roku sędzia Luis Liranzo z Santiago wydał nakaz aresztowania księdza Wojciecha Gila ksywa 'padre Alberto', w związku z dochodzeniem w sprawie kilkunastu przypadków molestowania seksualnego małych dzieci. I nie chodzi tu o dotykanie, głaskanie czy macanie, ale o konkretne kontakty seksualne, w zamian za podróż do Europy. Do Polski. W prasie dominikańskiej można przeczytać, że chłop jest podejrzany nie tylko o gwałcenie chłopców w wieku 7 – 11 lat, w których to lubował się najbardziej, ale nawet dziennikarze wspominają o tym, że najmłodsze z molestowanych dzieci miało kilkanaście miesięcy. „Ksiądz obecnie przebywa w bezpiecznej bo propedofilskiej Polsce” - pisze dominikański dziennik. I ma rację.
Ks. Wojciech Gil jest w zakonie w Markach. Przyjechał prosto z lotniska, gdzie dowiedział się (telefon z zakonu), że mają zamiar go zatrzymać jak tylko wyląduje w Dominikanie” - dowiedzieliśmy się. Autor informacji prosi o anonimowość. Koledzy z klasztoru nie potraktowaliby go najlepiej.
Gil przyjechał z kilkoma chłopcami z Dominikany do Warszawy. I do Marek. Ostatnio był proboszczem parafii św. Antoniego w Juncalito (archidiecezja Santiago de los Caballero) i kapelanem miejscowej policji. Sprawował jeszcze owe funkcje, gdy w towarzystwie dwóch kilkunastoletnich ministrantów i dorosłego znajomego wyjechał na miesiąc do Polski, żeby wykorzystać zaległy urlop. Mieli wrócić na Dominikanę 28 maja 2013, ale tego dnia przylecieli tylko towarzysze kapłana. Chłopców, którzy z nim wyjechali, od razu przesłuchano. Na lotnisku
powitali ich policjanci ze specjalnego wydziału do zwalczania przemocy seksualnej. Mieli zamknąć Gila. Ten jednak na lotnisku w Polsce otrzymał telefon...
Zadzwonili do niego z zakonu z Marek, że będzie zatrzymany. Żeby wracał.” - twierdzi nasz informator. Gil wrócił. Właśnie do Marek. Gdzie podobno przebywa do dziś.
Ponoć przebywa na terenie klasztoru. A teren jest piękny, obszerny i bardzo kameralny. I dobrze zamknięty. Ukryć się tu może każdy. Las, park, las, park, las...
Przez jakiś czas był w żeńskim zakonie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Też w Markach. Ale, według informatora, już znowu przebywa u Michalitów.
  • Tak, dostaliśmy też taką informację – mówi dziennikarz z lokalnej gazety.
  • Nie da się go zobaczyć, bo oni sobie spacerują po tych ich krzaczorach – mówią okoliczni mieszkańcy. - Tam wszystko jest zasłonięte.
Informacji o obecności pedofila w klasztorze, nie otrzymali jednak miejscowi policjanci. W komisariacie w Markach pierwsze słyszą o jakimś Gilu. W każdym razie nikt nie poinformował komendy powiatowej w Wołominie, ani komisariatu w Markach, że w ogóle takowy gostek jest poszukiwany listem gończym. A to, że będzie znajdował się właśnie tam, jest co najmniej wysoce prawdopodobne.
Zakon Michalitów w Markach to matecznik Wojciecha Gila. Tu uczył się miłości do dzieci. Tutaj też przyjeżdżał z chłopaczkami z Dominikany. Pokazywać im nasz kraj. I nasze obyczaje.
  • Nie przyszły do nas żadne materiały, ani prokuratorskie, ani sądowe w sprawie Wojciecha Gila – mówi rzecznik prasowy Komendy Powiatowej w Wołominie Andrzej Sitek. - Stąd nie jesteśmy w stanie sprawdzić czy ten człowiek przebywa na terenie zakonu w Markach.
Nawet gdyby policjanci chcieli zatrzymać pedofila, to nie mają żadnych uprawnień. Nie mają też powodu, by wejść na teren zgromadzenia. A nikt ich tam nie wpuści, bo jest to teren dobrze strzeżony.
Wojciech Gil mógłby być też w Miejscu Piastowym, również w zakonie Michalitów. Tutaj też ma swoich nauczycieli. Oni też kochają dzieci, zgodnie z nauczaniem ich założyciela ojca Markiewicza. Już dziś błogosławionego.



Policja w Krośnie też nic nie wie, że Wojciech Gil zwiał z Dominikany przed aresztowaniem. Wydział prewencji, który zajmuje się Miejscem Piastowym pierwsze słyszy o dominikańskim pedofilu. A już na pewno nie słyszał, że może być na ich terenie. Ani, że w ogóle jest poszukiwany. Więc nikt go w klasztorze nie szuka. Bo niby czemu?
  • Nie dostaliśmy żadnych materiałów w tej sprawie – zapewniają policjanci z Krosna.
Podobnie jest w innych ośrodkach zakonu Michalitów. Nikt Gila nie szuka.

Gil bohater
Wojciech Gil pracował na wyspie od dziewięciu lat. Był proboszczem w górskiej wiosce Juncalito, gdzie prowadził internat dla chłopców i dziewcząt, współzakładał straż pożarną oraz grupę ratowników górskich. Tych ostatnich szkolili w Polsce TOPR-owcy i strażacy z Krakowa. Obietnice wycieczek do Europy miały być - zdaniem rodziców skrzywdzonych dzieciaków - przynętą dla dzieci. Grupa młodych parafian, z którą pracował, liczyła łącznie ok. 180 osób. Policja znalazła w pokoju Gila materiały pornograficzne z niepełnoletnimi. To nie były zdjęcia nagich pupek, to była ostra pornografia z dziećmi w roli głównej. Wedle aktu oskarżenia molestował kilkanaścioro dzieci z parafii katolickiej, w której pracował. Ale cały czas zgłaszają się na policję kolejne ofiary księdza.
Ksiądz Gil zaraz po postawieniu przez dominikańska prokuraturę zarzutów, otrzymał suspensę. Taką decyzję podjęli przełożeni katolickiego księdza - duchowni z zakonu Michalitów z parafii Santiago de los Caballeros. Co to oznacza? Nic. Gil nie może odprawiać mszy. Czyli nie może bezkarnie napić się mszalnego wina na ołtarzu. Ale może to już robić w klasztorze, bo suspensa nie zabrania mu tam przebywać. Ba, bracia Michalici są zobowiązani w takiej sytuacji otoczyć opieką zbłąkaną owieczkę, do czasu rozstrzygnięcia sprawy.

Gil odrzucony
Oficjalne oświadczenie kurii mówi co innego.
W związku z pytaniami kierowanymi do Kurii Generalnej Zgromadzenia św. Michała Archanioła informuję, że:
1. Ks. Wojciech G. kapłan Zgromadzenia św. Michała Archanioła już jako kleryk przygotowywał się do pracy na Karaibach. Na Dominikanę wyjechał w 2006 roku i odtąd bezpośrednio podlega przełożonym Delegatury Karaibskiej i Biskupowi Archidiecezji Santiago de los Caballero.
2. Przełożony Generalny natychmiast po otrzymaniu informacji o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez ks. Wojciecha G. i wszczęciu dochodzenia przez prokuraturę Republiki Dominikańskiej, podjął następujące decyzje:
- zakazał ks. Wojciechowi G. sprawowania wszelkich czynności kapłańskich do czasu zakończenia sprawy,
- nakazał powrót na Dominikanę i podjęcie współpracy z organami sprawiedliwości, zgodnie z prawem Republiki Dominikańskiej, w celu definitywnego wyjaśnienia wszystkich zarzutów zgodnie z prawdą i w duchu sprawiedliwości.
3. W chwili rozpoczęcia postępowania w sprawie ks. Wojciecha G., podejrzany przebywał w Polsce na urlopie, który przysługiwał mu zgodnie z prawem.
4. Aktualnie Ks. Wojciech G. nie przebywa w żadnej placówce Zgromadzenia w kraju ani za granicą.
Marki, dnia 04.09.2013 r.
Rzecznik prasowy Zgromadzenia Św. Michała Archanioła,
ks. Tadeusz Musz CSMA
- Jest w zakonie w Markach – upiera się nasz informator.
Dlaczego akurat tu?
Bo tutaj cały czas przebywają dzieci. A to czy Wojciech Gil też z nimi przebywa pozostanie tajemnicą, bo większość to dzieci niepełnosprawne.

Gil wśród dzieci
Parafia św. Andrzeja Boboli w Markach jest obsługiwana przez księży Michalitów. Obok plebanii mieści się również Kuria Generalna, Ośrodek Szkolno-Wychowawczy, internat i

Wydawnictwo Michalineum. Michalici prowadzą też od 2010 roku katolickie gimnazjum. Ośrodek Szkolno – Wychowawczy jest prowadzony na terenie zakonu od dziesiątków lat. Zakon opiekuje się tutaj dziećmi upośledzonymi lub kalekimi. Zwykle są to sieroty lub dzieci opuszczone. Czyli takie, które nie będą o siebie walczyć, ani też nikt nie wystąpi w ich obronie.Zgromadzenie prowadzi wiele podobnych placówek wychowawczych w różnych regionach kraju. Ale to właśnie w Markach tych dzieciaków jest najwięcej. Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy im. św. Andrzeja Boboli wraz z gimnazjum i szkołą zawodową oraz internatem w Markach-Strudze, oprócz zadań opiekuńczo-wychowawczych biednej młodzieży męskiej, ośrodek strużański zyskał rangę siedziby generalnej władz Zgromadzenia św. Michała Archanioła oraz erygowaną parafię. Powstał także duży zakład poligraficzny Wydawnictwa Michalineum z naczelnym organem zgromadzenia – miesięcznikiem „Powściągliwość i praca” oraz czasopismem specjalistycznym „Któż jak Bóg”. Pracują tu niepełnosprawni. Przy wydawnictwie istnieje także duża księgarnia katolicka. W niej książki dla najmłodszych i podręczniki do lekcji religii. I czytelnia dla dzieci.
Zakon żeński Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi w Markach, gdzie ponoć Gil też sobie urzęduje, także prowadzi ośrodek szkolno – wychowawczy im. abepe Felińskiego, tyle, że dla dziewcząt. 80 dziewczynek specjalnej troski na wyciągnięcie ręki.Siostrzyczki, prowadzą też ośrodki dla chłopców z problemami szkolnymi i dla chłopców z rodzin patologicznych. Oba zakony, michalicki i franciszkański, na terenie Marek współpracują ze sobą. Głownie „w kwestii wychowania dzieci i młodzieży” - czytamy na stronie internetowej obu zgromadzeń. Wychowawcy odwiedzają się w swoich ośrodkach, prowadzą zajęcia dodatkowe, dzielą się doświadczeniami. Zapewne ksiądz Gil również.


Gil nietykalny
Nic sobie nie robi z oskarżenia” - zapewnia nas anonimowo informator. Twierdzi, że Gil śmieje się z „całego tego cyrku”. I ma rację. Przecież wciąż jest nietykalny. I zapewne tak pozostanie. A to co przez czas pobytu w Markach zrobi przebywającym tam dzieciom, i tak nigdy nie ujrzy światła dziennego.


Joanna Skibniewska 

środa, 25 września 2013

Być jak Katarzyna W. (NIE Nr 38/2013, 2013-09-13, str. 3)

Każda matka w Polsce może dostać 25 lat odsiadki.



Jeśli kiedykolwiek czułaś, że nie dasz rady wstać w nocy do płaczącego dziecka – jesteś Katarzyną W.
Jeśli nie lubiłaś swojego nabrzmiałego ciążowego brzucha, porannych nudności i bolących piersi – jesteś Katarzyną W.
Jeśli czułaś się bezradna, pozostawiona sama sobie, porzucona i poniżana – jesteś Katarzyną W.

Kult Boga i śmierci

Mamo, nie martw się, poradzimy sobie z tym. Nie jest mi tu tak źle – mówi Katarzyna W. do swojej matki, gdy ta przychodzi co tydzień do aresztu.
I płacze, że taki wstyd, że taka niesprawiedliwość, że cały czas się modli…
Katarzyna jest córką dewotki i alkoholika. Ojciec jeździ tirami. Gdy wraca, należy mu się odpoczynek i flaszka. Potem bije. Matka znosi to spokojnie. Nie broni ani Katarzyny, ani jej brata. Taki krzyż. Chodzi do kościoła i oddaje swój ból Bogu. Gdy Katarzyna jeszcze jako dziecko próbuje się zabić, matka każe jej się pomodlić, aby przeprosić Stwórcę. Albo iść na pielgrzymkę do Częstochowy.
Ona już jako dzieciak była nieludzka – mówi Anna H. przed sądem. Przyjaciółka jeszcze z lat dziecięcych. – Kiedyś chciałyśmy się bawić w dom, ale Kaśka chciała się bawić w pogrzeb. Wzięła lalkę, rzuciła nią o podłogę i udawała, że teraz trzeba ją pochować.
Katarzyna miała wtedy może 7 lat. Matka brała ją na pogrzeby. Albo do domu, w którym leżał nieboszczyk z różańcem w ręku. Matka zawodziła żałośnie, a dziewczynka patrzyła, czy przypadkiem trup się nie ruszy. I dotykała, czy jest zimny. Był twardy. Jak drewniany.
Dziewuszysko zawsze było cwane – mówi ojciec Honorat W. ze zgromadzenia Tebah w Czeladzi, gdzie W. udzielała się długie lata. – Od początku polowała na męża. Polowała tymi częściami ciała. Tym upolowała Bartka. Rozpustna i zła.
Zakonnik w sądzie zmieszał Katarzynę z błotem. Podobnie jak Anna H., dziewczyna, której ten sam zakonnik niedawno zrobił dzieciaka. Na spotkaniach we wspólnocie.

Randka w kościele

Bartka poznała we wspólnocie. On pierwszy zaproponował jej randkę. Ale nie zabrał jej do kina. Poszli na rekolekcje. Na następną randkę zabrał ją do zabytkowego kościoła. Potem poszli na mszę. Gdy Katarzyna zaszła w ciążę, nie wiedziała, czy się cieszyć, czy płakać. Na pewno się bała. Niepotrzebne mi to dziecko – pisała w pamiętniku, czym oburzyła prokuratora. – Nie umiem być matką nie umiem kochać tego dziecka.
To przemówiło za tym, że jest bardzo zła. Zastanawiała się w pamiętniku, czy da radę. Przecież nie mają mieszkania. Nie mają nic. Będą musieli być na garnuszku rodziców. To poniżające.
Podobnie w tym czasie myślał Bartek. On też się bał. Nie wiedział, co to znaczy być ojcem. Poza tym bał się, jak powie o tym swojej matce.
Matka Bartka nie chciała Katarzyny. Nie była warta jej syna. Syn był wspaniały, ona dziadówka. Z dziadowskiej rodziny. Ale skoro ma urodzić się dziecko, trzeba się dla niego poświęcić. Bóg tak każe.
Ciąża była ciężka. Kaśka zawsze była chorowita i krucha. W ciąży miała anemię i wszystko, co tylko może się przytrafić ciężarnej dziewczynie. Rzygała, mdlała, miała problemy gastryczne, puchła. Aż wreszcie okazało się, że ciąża była zagrożona. Katarzyna położyła się do łóżka i długi czas leżała, żeby nie stracić dziecka. Potem cesarka. W. była za słaba, aby rodzić sama. Dziecko urodziło się przedwcześnie i z zamartwicą.

Życie rodzinne

Bartek nigdy nie przestał być synem mamusi. Katarzyna nie mogła na niego liczyć. Albo był z kolegami, albo z matką. Dzwonił do niej po kilkanaście razy dziennie i o wszystko pytał. Katarzyna głównie o tym pisze w pamiętniku. Nie o Madzi. Znowu w ogóle mi nie pomaga. Ze wszystkim muszę radzić sobie sama. Starała się schodzić teściowej z oczu. Zamykała się w ich pokoju i nie wychodziła. Nawet siku wstrzymywała.
Konflikty były normalne, jak w każdej rodzinie – zapewnia teściowa Katarzyny W.
To było we wrześniu 2011 r. Około dziewiętnastej Bartek wrócił z pracy i od razu położył się spać. Trzeba było wykąpać małą. Katarzyna chciała, żeby jej pomógł; bała się robić to sama.

Do rozmowy wtrąciła się siostra Bartka. Zwróciła Kaśce uwagę, że jej brat jest zmęczony i niech sobie radzi sama.
W chwilę potem z krzykiem do pokoju wpadła teściowa.
Katarzyna usłyszała, że jest dziwką, leniem i że nie jest odpowiednią kandydatką dla Bartka.
Poleciały kurwy.


Zawsze traktowaliście mnie jak ostatnią kurwę – powiedziała wtedy Katarzyna W. – Muszę się przejść, nie wytrzymam tego dłużej.
Jeśli teraz wyjdziesz, możesz już tu nigdy nie wracać. A dziecka też nie weźmiesz, możesz po nie przyjść dopiero z policją – ostrzegła teściowa.
Katarzyna przybiegła do swojej matki z płaczem. Szlochała, że dłużej tego nie wytrzyma, że nie może tam wrócić. Bartek do niej nie zadzwonił. Matka mu nie pozwoliła. Dopiero matka Katarzyny próbowała to załagodzić.
Młodzi zdecydowali, że wynajmą mieszkanie i od razu wzięli się za remont. Żeby dostosować lokal do potrzeb Madzi.
Po dwóch tygodniach się przeprowadzili. Bartek dzwonił do matki coraz częściej. Wpisy w pamiętniku Katarzyny się nie zmieniają. Na nikogo nie może liczyć. Nie daje rady fizycznie i psychicznie.

Świadkowie zbrodni

Zwyrodniała matka, wszystko zaplanowała i zamordowała Madzię – mówi Beata C. z Cieszyna. Współwięźniarka. Ta sama, która bestialsko skatowała swoje dziecko. Jej 5-letni Szymon konał 3 dni. Z bólu przegryzł sobie język. Oskarżona o zabójstwo z wyjątkowym okrucieństwem. – Opowiadała mi, jak udusiła dzieciątko.
Według jej zeznań Katarzyna miała udusić Madzię na jakiejś imprezie alkoholowej. Powiedziała jej, że tylko pstryknie i będzie miała trzech świadków, jakich sobie zażyczy.
Beata C. zapewnia, że prokurator wcale jej nie nakłaniał do składania takich zeznań, że nie jest to handel wymienny. Przecież nie wyszła z aresztu. Według wiarygodnych źródeł obiecano jej zmianę kwalifikacji czynu z zabójstwa na nieudzielenie pomocy, ostatecznie na pobicie ze skutkiem śmiertelnym.
Małgorzata S. też wyciągała z Katarzyny zwierzenia, gdy były razem pod celą. I je usłyszała. Mówiła, że podobno Katarzyna sprawdzała, jak uderzyć, żeby nie narobić śladów.
Kaśka zaplanowała morderstwo dziecka – zapewnia S., oszustka finansowa.
Współosadzona była też wstrząśnięta tym, że Katarzyna myślała w celi o seksie z Bartkiem, że za nim tęskni: – Bardzo się bała, żeby jej Bartek nie zostawił. Gdy był pogrzeb Magdy, ona miała mieć uchylenie aresztu. Od samego rana była pobudzona. Ubrała się na biało, wymalowała i siedziała na górnym łóżku z uśmiechem, co nas doprowadzało do szału. Gdy chowano dziecko, była bez emocji.
Ona też ponoć nie handlowała z prokuraturą. Już nie siedzi. Zaraz po złożeniu zeznań opuściła więzienie. Apelacja uchyliła jej wyrok.
Podobnie zeznawała Małgorzata G. Były razem w celi przez tydzień.
Mówiła, że dziecko jej wypadło, nie mówiła szczegółowo o przebiegu wydarzeń, po prostu wspomniała o tym. I że wchodziła na stronę internetową i dowiadywała się, jak to wygląda, jak takie małe dziecko upadnie z wysokości. Tęskniła za mężem, nie tęskniła za Madzią – mówi oburzona G. – Bardziej chciała zobaczyć Bartka niż Madzię.
Katarzyna W. z Madzią nie mogła się już zobaczyć. Dziewczynka przecież nie żyła.
G. też już wyszła z aresztu.

Totalna oszustka

Utajniono zeznania Katarzyny i badających ją psychologów.
Jej matka nie powiedziała nic nowego. Mówiła dobrze o córce. Zawsze posłuszna. Bardzo religijna. Chodziła do kościoła. Dużo się modliła. Należała do zgromadzeń kościelnych. Uczyła się dobrze. Dopiero w liceum pojawiły się kłopoty z nauką. Tylko te próby samobójcze były problematyczne, ale ona tak naprawdę nie chciała się zabić. Sfingowała podcinanie żył. Ale potem się modliła i dobrze było. Modlitwa bardzo jej pomagała. I łazienka. Gdy już nie miała dłużej siły, gdy działo się coś złego, uciekała do łazienki, zamykała się tam i myślała. A potem już miała jakieś rozwiązanie.
Brat Katarzyny odmówił składania zeznań. Miał zresztą niewiele do powiedzenia, bo z dzieciństwa pamięta głównie przemoc i to, że trzeba było pilnować, żeby ojciec nie zabił matki.
Ojciec Katarzyny też odmówił. Nie miał nic do powiedzenia.
Bartek nie mówił źle o żonie. Była dobrą matką i żoną. Nie utrzymuje z nią żadnych kontaktów. Mama mu zabroniła.
Teściowa starała się być obiektywna. Nie widziała agresji wobec dziecka ze strony synowej. Nie była właściwą partnerką dla Bartka, a opiekę nad dzieckiem sprawowała, ale jakoś tak automatycznie. Ciągle mówiła, że jest zmęczona.
Partner matki też nie widział złego traktowania Madzi przez jej matkę. On się w te relacje nie wtrącał. Matkę Bartka trudno było przegadać. Wolał być z boku.
Ta kurwa nas oszukała. Mówiła, że Madzię porwali. To znaczy, że we wszystkim kłamie – powiedziała jej koleżanka z dzieciństwa.
Kaśka często do niej przychodziła. Choć wcale tam nie pasowała. Rodzice koleżanki byli bogaci. I normalni. A Kaśka była patologiczna. Była nimi zafascynowana. Tym, że tata jest tam miły dla mamy. Rodzice zawsze podawali Kasię za przykład, że taka grzeczna i cichutka.
Czy ktokolwiek powiedział, że Katarzyna nie zabiła dziecka? Tylko jej obrońca.

Życie jak dawniej

Dzięki zeznaniom świadków i pamiętnikowi Katarzyny W. sędzia był pewien jej winy: Rekonstrukcja procesów motywacyjnych oskarżonej jest możliwa tylko po części na podstawie zeznań świadków oraz na podstawie zeszytu oskarżonej, gdzie dzieliła się swoimi przemyśleniami.
Dla sądu było miarodajne, że po narodzeniu dziecka nie nawiązała oskarżona więzi ze swoim dzieckiem. Złe prognozy z czasu ciąży się potwierdziły. (…) wszystkie te czynniki, nawarstwiające się w czasie, w ocenie sądu powodowały kumulację złych emocji u oskarżonej.
Motywem zabójstwa dziecka nie była – jak przyjęła prokuratura – chęć ukarania męża Katarzyny W., ale pozbycia się niechcianego dziecka, które w ocenie Katarzyny W. rujnowało jej przyszłość. Sąd nie miał wątpliwości, że Katarzyna W. nie chciała dziecka. Motywem dokonania tego czynu była chęć zmiany przez oskarżoną jej własnego życia i powrócenia do sposobu funkcjonowania, który był jej znany, zanim zaszła w ciążę i urodziła dziecko.
Przypadek Katarzyny W. jest wyjątkowym ze względu na wielkie zaangażowanie społeczeństwa w poszukiwanie jej dziecka. Zaufanie społeczne zostało zawiedzione. Jeśli kiedyś faktycznie zostanie porwane dziecko, społeczeństwo może nie pomóc tak ochoczo jak teraz.

Jeśli kiedykolwiek czułaś się niekochana, jeśli traktowano cię jak przedmiot, jeśli bałaś się być matką, jeśli nie lubiłaś karmić piersią, jeśli tęskniłaś za seksem po porodzie – to też jesteś Katarzyną W. 

Joanna Skibniewska

środa, 11 września 2013

Jak zarobić 24 mln zł (NIE 35/2013, 2013-08-23)






Stuknięty zderzak urodził bogacza.


Zaczęło się we wrześniu 2001 r. Adam Kosiński około piątej po południu wracał z pola ciągnikiem. Wtedy do domu wpadł sąsiad Marek Panasiuk, student na stałe zameldowany w Warszawie. Szczyl wyskoczył do niego z gębą, że przed
Przed chwilą, na drodze, w okolicach domu. – Żadnej kolizji nie miałem – zapewniał Kosiński.
chwilą miał z nim kolizję drogową, że zniszczył mu samochód. Kosiński stał oniemiały. Jaką kolizję? Kiedy? Gdzie?

Sędzia

Sąsiad zajechał na podwórko Kosińskiego swoim niby zniszczonym renault clio. Żadnych uszkodzeń nie było widać.
Sąsiad pojechał więc na komisariat policji w Bielsku Podlaskim. Tam dokonano oględzin pojazdu. Zgłosił szkodę w postaci wgięcia zderzaka przedniego i pęknięcie kratki wlotu powietrza. Oglądałem samochód powoda i nie zauważyłem żadnych innych uszkodzeń – zapewniał przed sądem Sławomir
Dlaczego policjant zeznawał przed sądem? Bo uszkodzenia pojazdu nagle się zwiększyły. Poza uszkodzeniem zderzaka poszedł też całkowicie lewy przedni wahacz i przegub. Jakim cudem młodzieniec dojechał 50 km do komisariatu? Sędziego to nie interesowało. Marek P. stwierdził także, że ciągnik nie był oświetlony i on po ciemku go nie widział. We wrześniu o piątej jest jeszcze widno. To także nie interesowało sędziego.
Dlaczego poszkodowany nie chciał kasy od ubezpieczyciela? Bo według niego Kosiński nie ubezpieczył pojazdu. Tymczasem Kosiński posiada umowy z firmą Samopomoc. A tam stoi jak wół, że ciągnik ma nie tylko OC, ale nawet AC. Sędziego to nie interesowało i nie przyjął kwitów z ubezpieczalni jako dowodów w sprawie. Odrzucił też wniosek Kosińskiego o powołanie biegłego od kolizji drogowych. Całe oskarżenie opierało się na zeznaniach poszkodowanego. Według niego koszty naprawy wyniosły ponad 3 tys. zł. Nie przedstawił żadnego rachunku na zakupione części. Podobno kupował je w Niemczech, żeby było taniej (?!).
Na tej podstawie Kosiński przegrał i miał zwrócić koszty sądowe, koszty naprawy i 30 zł za paliwo na dojazd do komisariatu policji w Bielsku Podlaskim. W sumie prawie 4 tys. zł. – Czułem się oszukany. Nie zapłaciłem, bo nie miałem.
Próbował walczyć dalej.
Każdy jego wniosek był odrzucany. Aż wreszcie pojawił się komornik z Bielska Podlaskiego Roman Jakubiuk.
Niczyporuk, funkcjonariusz policji. Sporządził wówczas notatkę, w której stwierdza jasno, że do kolizji pojazdów nie do szło.

Komornik

Kosiński według sądu zalegał sąsiadowi prawie 4 tys. zł. Gdy pojawił się komornik, miał co zabrać, by wyrównać tę szkodę. Ciągnik, samochód, telewizor itd. Ale komornik nie przyszedł po pieniądze.

On przyszedł po dwie działki Kosińskiego. Działki nr 30 i 33 w Koczerach koło Drohiczyna. I choć Kosiński posiadał jeszcze 7 innych działek, on chciał właśnie te. Dlaczego?
– Komornik musi przejąć to, co mu wskaże wierzyciel – zapewnia rzecznik Krajowej Rady Komorniczej Robert Damski.
Dlaczego wierzyciel wskazał akurat tę nieruchomość? To stare wyrobisko żwiru, z którego w latach 80. korzystała rodzina Kosińskich. Obecnie wybierano tylko trochę żwiru, na własne potrzeby. Ziemię obsadzano zbożem. O tym, że są tam jednak duże złoża, wie cała wieś.
Pomimo błagań ojca Kosińskiego komornik przejął te działki.
Działki są warte dużo więcej niż 4 tys. zł. Komornik wezwał więc rzeczoznawcę Jana Gierasimiuka z Białegostoku, który miał stworzyć operat szacunkowy. W operacie dziwnym trafem nie zauważono, że są tam złoża żwiru. Zgodnie z księgą wieczystą i planem zagospodarowania przestrzennego są to tereny upraw polowych i użytków zielonych oraz enklaw terenów leśnych i zadrzewionych. Według biegłego zasadniczy obszar działek stanowią grunty orne z zasiewami zbóż. Dostrzegł wśród drzewostanu zakrzaczenie z samosiewem liściastym. O złożach żwiru ani słowa...
Wycena obu działek nie pozostawia złudzeń. Nawet jako rolne. Działka numer 30 warta jest 31 966 zł, a działka nr 33 warta jest 32 527 zł. Bez żwiru...
Jak to się stało, że sąsiad przejął obie działki za 4 tys. zł? 
Komornik nie udzielił nam informacji.

Kumple

Młody sąsiad sprzedał szybko tę nieruchomość koledze – Tadeuszowi Podolińskiemu.
Akt notarialny 4221/2007 sporządzony przez Barbarę Kuleszę z Siemiatycz mówi o działce rolnej z nieużytkami sprzedanej za 40 tys. zł. Wakcie notarialnym widnieje informacja, że ów kolega prowadzi gospodarstwo rolne w Siemiatyczach. Choć naprawdę prowadzi tam żwirownię – firmę P. W. D. Żwirbud...
Kolega od żwirowni w Siemiatyczach sprzedał (lub przepisał) tę działkę kolejnemu koledze – Wiesławowi Nużyńskiemu – który wraz z nim wydobywał żwir (firma Anusin sp. z o.o. wydobywanie żwiru Siemiatycze).
Dziś po zbożu Czesława i Adama Kosińskich jeżdżą ciężarówki ze żwirem. Dziesiątki ciężarówek, koparki, huk.

– Ta ziemia jest dziś warta ok. 24 mln zł – zapewnia ekspert Zbigniew Bachman z Polskiej Izby Handlowej Budownictwa.

Frajerzy

Adam Kosiński wie, że oskarżenie o kolizję nie było przypadkiem. Na własną rękę powołał biegłego sądowego od kolizji drogowych. Ten stwierdził jasno, że uszkodzenie pojazdu zaistniało w wyraźnie odmiennych okolicznościach od deklarowanych przez kierującego, w tym również co do czasu ich zaistnienia, a koszt naprawy pojazdu został bezzasadnie znacząco zawyżony (opinia BIL – 65/2010). Kosiński chciał wznowienia postępowania, ale sąd nie widzi takiej potrzeby.
Adam Kosiński i jego ojciec codziennie rano wychodzą przed dom i patrzą na ciężarówki ze żwirem. Gdy poszli na teren obecnej żwirowni, zostali przepędzeni kijami bejsbolowymi. Ktoś ich nazwał frajerami. Dlaczego? Na pewno wiedzą to sędzia, komornik, notariusz, sąsiad i jego koledzy żwirownicy...

askibniewska@redakcja.nie.com.pl

I ty zostaniesz MORDERCĄ (NIE Nr 18/2013, 2013-04-26, str. 16)

I ty zostaniesz MORDERCĄ



Więzienia pełne są niewinnych. Wśród nich są naprawdę niewinni.

15 marca 2000 r. w centrum Wałbrzycha ok. 15.30, w czasie największego nasilenia ruchu dokonano zabójstwa antykwariusza Henryka Śliwowskiego,


którego lokal znajdował się w odległości kilkudziesięciu metrów od rynku.
W antykwariacie znaleziono otwarty sejf, ale tak naprawdę nic wartościowego nie zginęło. Jedynie notes z rozliczeniami za ostatnie 3 lata. Bandyci użyli samopału zrobionego przez fachowca. Ofiara dostała 6 postrzałów oddanych z dwóch różnych pistoletów, powodujących prawie natychmiastową śmierć.
Przez ponad 2,5 miesiąca policja była bezradna. Media krzyczały, że mord, że zginął człowiek, że ojciec dzieciom… Łaknęły krwi.
– To był znany wówczas paser – dorzuca dziś policjant, który wtedy prowadził śledztwo.
Śledztwo stanęło w martwym punkcie.

Świadek anonimowy

1 czerwca 2000 r. TVP wyemitowała program ze znanego cyklu „997”. Policja prosiła o pomoc. Zaapelowano o przekazywanie wszystkich informacji mogących dotyczyć sprawców zabójstwa. Gwarantowano dyskrecję, wysyłano więc czytelną informację, że ludzie będą traktowani jak źródła informacji poufnej. Program przedstawiał hipotetyczną rekonstrukcję zdarzenia sugerującą rabunkowe tło zabójstwa.
Już po dwóch dniach z miejscową komendą policji nawiązała kontakt kobieta twierdząca, że jej syn widział sprawców zabójstwa.
Świadek twierdził, że 16 marca 2000 r. po południu widział trzech osobników wybiegających z antykwariatu. Jednym z nich był Radosław Krupowicz, którego – jak zeznał – osobiście nie znał. Za te informacje dostał 5 tys. zł i status świadka anonimowego.
w październiku 2000 r. zatrzymano i postawiono zarzut zabójstwa 17-letniemu wówczas Krupowiczowi.
Wbrew temu, co twierdził, świadek jednak znał Krupowicza – i odwrotnie.
– Zakochał się w mojej dziewczynie i od dawna chciał mi ją odbić – mówi dziś o pomawiającym Krupowicz, bo wszyscy wiedzą, kto to jest. – Uprzedzał mnie, że się mnie pozbędzie.

Dzieciom wstęp wzbroniony

Gdy przyszli po niego rano, nie rozumiał, o co chodzi. Pomyślał, że to za fajkę z marychą, którą palili z kolegami na boisku szkolnym.
– Co robiłeś 15 marca? – zapytał prokurator Jarosław Dyko.
Nie pamiętał. To było tyle miesięcy temu.
– Wtedy, gdy zginął antykwariusz – dodał prokurator.
Tak, wie. Sam poleciał zobaczyć, co się wtedy stało. Mama usłyszała od sąsiadki, że niedaleko doszło do morderstwa. Gapił się na policjantów. Było jak w gangsterskim filmie. Wszędzie migające niebieskie światła, policjanci z bronią i biało-czerwona taśma.
Odpowiedział, że był wtedy w domu, z mamą. – Kto to może potwierdzić?
– Każdy. Mama, dziewczyna, sąsiedzi, kolega – wymieniał pewnie.
– Dlaczego zastrzeliłeś antykwariusza? – spytał Dyko.
Chłopak nie wiedział, o co chodzi. Jak to zastrzelił?
– Zaraz przestaniesz się śmiać – warknął Dyko. – Idziesz do więzienia.
Dyko
Wielokrotnie pytał, za co. Powtarzał, że to bzdura: – Znałem pana antykwariusza jedynie dzięki temu, że jak miałem 9 lat, wchodziłem do niego z kolegami i oglądałem stare monety w gablocie. Gapiłem się na znaczki. Ale po jakimś czasie antykwariusz napisał kartkę na drzwiach, że dzieciom wstęp wzbroniony. I skończyło się. Ale wtedy byłem w III klasie podstawówki.
Próbował jeszcze tłumaczyć, że nikogo nie zabił, ale prokurator już bujał się na krześle.
– Oglądałem na Discovery, że są takie maszyny, które wykrywają, czy mówi się prawdę. Chciałbym, żeby mnie zbadano tym aparatem, bo nic złego nie zrobiłem – błagał prokuratora.
– W Polsce nie ma takich aparatów i u nas nie można tego zrobić – odparł Dyko.
Chwilę potem Radka zaprowadzono do celi. Prokurator z matki i z dziewczyny zrobił świadków w sprawie. Żeby nie mogły mieć widzeń z chłopakiem. Tak miał mięknąć. Raz przyszła ciotka, ale rozmawiał z nią przez pleksi. Ojca nie ma.

Jak w telewizji

Świadek 6-krotnie zmieniał zeznania. Pierwsze w ogóle nie pasowały do sprawy. Przedstawiał zdarzenie tak, jak pokazano je w programie telewizyjnym. Tymczasem miało się to nijak do faktów. W „997”miało być filmowo, a nie prawdziwie. Tymczasem świadek, wyraźnie o tym niepoinformowany, mówił o wyglądzie antykwariatu, ale tego z telewizji, a nie prawdziwego… To, co opowiadał, to była Kolej na relacja filmowa. Bezbłędnie rozpoznawał jedynie Krupowicza. Mówił też o dwóch innych sprawcach, ale rysopisu nie potrafił podać.
Prawie rok nic nie działo się w sprawie. Aż pewnego dnia został zatrzymany najbliższy przyjaciel Radka, 16-letni Patryk Rynkiewicz. Chłopak na własną rękę szukał pomawiającego. Prawdopodobieństwo, że nie byłby dla niego miły, gdyby go już znalazł, jest duże. I zrozumiałe. Anonimowy świadek rozpoznał więc drugiego sprawcę – Rynkiewicza. Rozpoznał go z odległości 14 m po… ruchu gałek ocznych.
Rynkiewiczowi przedstawiono zarzut współudziału w zabójstwie antykwariusza – wspólnie z Radosławem Krupowiczem i jeszcze jedną osobą o nieustalonych personaliach. Jedynym dowodem i podstawą postawienia zarzutu był fakt, że od lat utrzymywał koleżeński kontakt z Krupowiczem, w tym też – co jest bardzo istotne – kontakt telefoniczny, jako że obydwoje dysponowali telefonami stacjonarny mi. Obydwaj mieszkali w okolicach rynku, prawie w bezpośrednim sąsiedztwie antykwariatu.
Przez 19 miesięcy działań operacyjnych policjanci nie byli w stanie uzyskać nic poza tym, o czym mówił świadek anonimowy, który zresztą w trakcie przesłuchań w sądzie w sposób istotny zmieniał treść zeznań. Mieli za to inne dowody. Ślady linii papilarnych na sejfie i w antykwariacie. Nie należały do Krupowicza i Rynkiewicza. Ślady butów odciśnięte na krwawych wybroczynach. Nie należały do podejrzanych Krupowicza i Rynkiewicza. Ślady DNA na miejscu zbrodni. Nie należy do Krupowicza i Rynkiewicza.

To nie oni!

Policjanci z Wałbrzycha, prowadzący wówczas sprawę, dziś są na emeryturze. Ale od początku mówili prokuratorowi Dyce, że coś tu śmierdzi. Wskazywali na innych sprawców. Mówili, że chłopcy tego nie zrobili.
Maciej Jedliński
– Dostaliśmy zjebę od Dyki – mówi anonimowo policjant. – Kazał nam zbierać dowody na małolatów. Jak nie, to przestaniemy przy tym pracować.
Gdy poszli z tym do przełożonego, powiedział, żeby na razie dali spokój, bo przecież na chłopców nie ma żadnych dowodów, na pewno więc zostaną uniewinnieni. Zdziwili się, gdy Krupowicz i Rynkiewicz stanęli przed Sądem Okręgowym w Świdnicy. Sądził ich Maciej Jedliński.
– Wszystkie nasze wnioski procesowe odrzucał. Krzyczał na nas. Od razu było widać, że my mamy być winni – mówią skazani.
Byli pewni, że skoro świadkowie potwierdzili, iż w dniu zabójstwa byli zupełnie gdzie indziej, to wystarczy. Dla sędziego Jedlińskiego wiarygodny był tylko świadek anonimowy.
Mama niewiarygodna, bo jest matką. Dziewczyna niewiarygodna, bo jest zakochana. Pani z kiosku niewiarygodna, bo zna oskarżonego od dziec ka. Kolega niewiarygodny, bo jest kolegą i go kryje. Sąsiad niewiarygodny, bo mu nie wypadało zeznawać i na czej. Na rozprawie zeznawał też policjant prowadzący postępowanie, który stwierdził, że świadek anonimowy jest niewiarygodny, a chłopcy nie mogli tego zrobić.

Jedliński przerwał przesłuchanie i powiedział, że nie ma do niego żadnych pytań. Gdy obrońcy chłopaków chcieli wykorzystać te zeznania w apelacji, okazało się, że sędzia w ogóle tego nie zaprotokołował.
Biegły sądowy stwierdził, że chłopcy w tym wieku niemający kontaktu ze światem przestępczym nie mieli możliwości zdobycia broni. Powiedział, że aby ją przerobić, trzeba ogromnego doświadczenia. Mówił jasno, że zrobili to profesjonaliści, a nie nastoletnie szczawie. Sędzia Jedliński nie wziął tej opinii pod uwagę. Gdy wreszcie zbadano Krupowicza wariografem i ocena była korzystna dla oskarżonego, sędzia stwierdził, że skoro chłopak reaguje emocjonalnie na słowa zabójstwo antykwariu sza, to już jest wystarczający dowód, że miał z tym zabójstwem coś wspólnego. Gdy biegły przeprowadzający badanie stwierdził, że reakcja chłopca jest normalna, bo stał w tłumie gapiów, gdy ofiarę wynoszono z antykwariatu, Jedliński stwierdził, że ocena biegłego jest nieobiektywna.

Bez motywu i bez sensu

W śledztwie przesłuchano 156 świadków, z których 32 zostało przesłuchanych na rozprawie przed sądem. w przypadku pozostałych prokuratura wniosła o zaniechanie wezwania na rozprawę, albowiem nie mieli oni nic istotnego do powiedzenia i według Dyki wystarczy to, co zeznali podczas przesłuchań prowadzonych w śledztwie. Sędzia Jedliński się do tego przychylił.
Spośród 156 świadków przesłuchanych na różnych etapach śledztwa i procesu, tylko świadek anonimowy twierdził, że widział oskarżonych, gdy wchodzili i wychodzili z antykwariatu. Sąd opierał się jedynie na poszlakach, które w ogóle nie trzymały się kupy. Za przesłankę pozytywną, wskazującą na sprawstwo obu oskarżonych sąd uznał to, że obydwaj kategorycznie zaprzeczali związkom z zabójstwem. Sędzia w żaden sposób nie odniósł się do faktu, że do dnia wyroku nie ustalono tożsamości trzeciego rzekomego sprawcy, którego pozycji, znaczenia i roli w zabójstwie absolutnie nie określono. Sprawca ten nie został znaleziony do dziś!
Sędzia ani prokurator nie określili motywu zbrodni. Po co dwóm nastolatkom notes antykwariusza z jego osobistymi bazgrołami?
Maciej Jedliński dyktował do protokołu co innego, niż mówili świadkowie i oskarżeni. Wielokrotnie oskarżeni prosili o korektę protokołu, bo był inny niż to, co działo się na rozprawie.
Sędzia Jedliński uznał Krupowicza i Rynkiewicza winnych zabójstwa antykwariusza i skazał ich na 25 lat więzienia.

Sztangista z Wałbrzycha

– Od początku prowadzenia śledztwa wiedziałem, że oni tego nie zrobili – mówi dziś podinspektor Janusz Bartkiewicz, prowadzący wówczas postępowanie w komendzie wojewódzkiej. – Nie mogłem spać przez tę sprawę. Po uprawomocnieniu się wyroku wskazałem rodzinie Krupowicza dowody na to, że świadek anonimowy składał fałszywe zeznania. Udowodnienie takiego przestępstwa dawało szanse wznowienia postępowania i wykazania niewinności skazanych.
Obrońca Krupowicza w jego imieniu złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, wskazując na istniejące dowody i środki dowodowe. Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania. Krupowicz i Rynkiewicz wystąpili do ministra Ziobry z prośbą o zapoznanie się z zasadnością argumentacji prokuratury okręgowej odmawiającej wszczęcia postępowania przygotowawczego. Ministerstwo pisma te skierowało do wyjaśnienia przez właściwą prokuraturę apelacyjną, a ta odesłała je do prokuratury okręgowej, która – czego było można się spodziewać – odpowiedziała odmownie.
– Prawdziwych sprawców ustaliliśmy już w trakcie trwania procesu. Dwóch personalnie, trzeciego dopiero sprawdzaliśmy – mówi podinspektor Bartkiewicz. – To były porachunki mafijne z grupą Marka D., pseudonim Dąbek. Żołnierze „Dąbka”dostali zlecenie na antykwariusza, bo był im winien dużą kasę. Zabójstwa dokonał najprawdopodobniej pewien sztangista z Wałbrzycha.
Potwierdza to Janusz Mikosz, emerytowany szef śląskiego Centralnego Biura Śledczego: – Grupa „Dąbka”zlecała zabójstwa. Sam ich zamykałem.
Sąd nie wziął tego pod uwagę.
Po 12 latach Sąd Najwyższy zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia. Tak sprawnie Jedliński sądził, że nie zauważył poważnych różnic w zeznaniach świadka. Tyle że chłopcy mieli już odsiedziane 12 lat.

I choć sąd uznał, że faktycznie to nie oni strzelali, że nie byliby w stanie zrobić broni oraz że prokuratorski świadek jest zdecydowanie niewiarygodny, to jednak nie uniewinnił ich, ale obniżył wyrok z 25 do 15 lat.

Widać zdawał sobie sprawę, że odszkodowanie za bezzasadny pobyt w więzieniu byłoby ogromne.
– Pani szuka sprawców od tego antykwariusza? – pyta mnie więzień z Aresztu Śledczego we Wrocławiu. – W Strzelinie siedzi gość, mówią na niego „Jezus”. On wie, kto to zrobił. I podobno chce o tym mówić.
„Jezus”to Jacek B. Faktycznie siedzi w Strzelinie. Należał do grupy „Dąbka”.
I mówi: – Kiedyś kumpel do mnie zadzwonił. Mówi, że umiera i ma do mnie prośbę. Pojechałem. On miał zawał. I mi powiedział, że on już umiera i chce przed śmiercią powiedzieć, że to on zabił antykwariusza. To taki sztangista zWałbrzycha.

Miałem wielkie plany…

– Chciałem skończyć szkołę i iść na studia. Marzyłem o domu i dzieciach. Widziałem już siebie stojącego nad dziecięcym łóżeczkiem obok mojej ukochanej dziewczyny – niby się śmieje z tych młodzieńczych marzeń. Nic z nich nie wyszło.
Radosław Krupowicz miał wtedy 17 lat. Chodził do miejscowego technikum. Na kanale Discovery oglądał „Pogromcówmitów”. Pierwszy raz był zakochany. Był pewien, że to już tak do końca życia. No bo jak inaczej, skoro tak ją kocha? I ona jego.
Dziś jest starszy o prawie 13 lat. Dziewczyna już dawno jest żoną innego. Zielony więzienny uniform wisi na chudym ciele.
– Jestem jak dzikus. Boję się ludzi z wolności. Radosław Krupowicz niedługo stanie w sądzie. Chce wyjść na zwolnienie warunkowe. Czy prokurator dopilnuje, by mu się to nie udało?

Joanna Skibniewska

wtorek, 3 września 2013

Papież ścierny (NIE Nr 32/2013, 2013-08-02, str. 7)


W Wadowicach wszystko się dzieje i nic się nie dzieje za przyczyną nieżyjącego od lat Jana Pawła II.

Tutaj się wszystko zaczęło – wrzeszczy wielki napis przy wjeździe do miasta. Co kilkaset metrów twarz Wojtyły: w oknach, na drzwiach, w szybach autobusów. Wielki pomnik przed kościołem i na rynku. Wszędzie Jan Paweł II.
Wadowice. Jego miasto. Miasto, gdzie nic nie dzieje się bez niego. Gdzie nic nie dzieje się uczciwie…
Mieszkańcy właśnie próbują odwołać rządzącą tu od 20 lat burmistrz Ewę Filipiak. Zebrano już wymaganą liczbę głosów, aby zorganizować referendum. Zaczyna się kampania wyborcza kontrkandydatów. Twarzą każdej kampanii jest Jan Paweł II.

Nasza Ewa

Burmistrz Filipiak, nazywana przez miejscowego proboszcza naszą Ewą, na procesji idzie przed wszystkimi. Niesie relikwie Jana Pawła II. W wyciągniętych rękach trzyma jego krew, wpatrzona w nią nieruchomo. Potem czyta ze sceny jego wiersze. Raz namalowała portret Jezusa. Poza wystąpieniami na wadowickich ołtarzach zasiada także w radach parafialnych. Kocha Wojtyłę miłością czystą i nieskalaną. Kocha go od 20 lat.
Tak samo mocno kochają Wojtyłę ci, którzy chcą ją usunąć ze stanowiska. Bo to obrzydliwe wycierać sobie twarz polskim papieżem. W grupie inicjatywnej w sprawie referendum nad odwołaniem Filipiakowej zasiadają: Zofia i Anna Siłkowskie (emerytki, córki przyjaciela Karola Wojtyły, same blisko z nim związane. Jeździły do niego do Castel Gandolfo ); inż. Bolesław Kot (emeryt,społecznik, były pracownik Urzędu Miasta Wadowice); Leon Jamrożek (przedsiębiorca, działacz opozycyjny, solidarnościowiec, miłośnik Wojtyły); Tadeusz Szczepański (emeryt,były dyrektor Liceum im. M. Wadowity); Krzysztof Zmysłowski (działacz lokalny), Zbigniew Jurczak (regionalista,muzyk, radny powiatowy, oczywiście „Solidarność”); Kamil Świątek (lektor angielskiego, były nauczyciel w ZSP nr 3 w Wadowicach) oraz dr Mateusz Klinowski (aktywista,nauczyciel akademicki, radny miejski). W imię Wojtyły zbierają podpisy pod wnioskiem referendalnym.


Sypiając z wrogiem

W Wadowicach jest zabawnie. W jednej rodzinie bliscy sobie ludzie zasiadają zarówno w strukturach PO, jak i PiS. Wiesław Ramos, dyrektor miejskiego basenu, stoi wysoko w hierarchii Platformy, zaś jego żona to szefowa lokalnych struktur PiS. Wiceburmistrz jest w PO, jego ojciec i brat w PiS. Tutaj to normalne. Jak i to, że członkowie rodzin pracują na stanowiskach
Listy wyborcze układa jeden człowiek – Stanisław Kotarba, rzecznik urzędu miejskiego, szef lokalnej PO, radny powiatowy, prawa ręka burmistrz Filipiak. Układa wszystkie listy wyborcze: PiS, PO i Wspólnego Domu.
Na listę może wpisać się każdy, kto zapłaci za kampanię wyborczą pani burmistrz.
– Kupiłem sobie miejsce na liście wyborczej u Stanisława Kotarby – mówi radny Mateusz Klinowski. – Dokonałem pod stołem wpłaty na komitet wyborczy Ewy Filipiak i zostałem umieszczony na wybranej przez siebie liście, w konkretnym okręgu i na konkretnej pozycji.
Klinowski zapłacił 900 zł.
Kotarba wydaje lokalną gazetę, której jest jednocześnie redaktorem naczelnym. Oficjalnie wydawcą jest Stowarzyszenie Rozwoju Gminy Wadowice im. Jana Pawła II. Ale wszyscy wiedzą, że to pismo radnego PO. On też – jak wszyscy – kocha Jana Pawła II. Widać to od pierwszych stron gazety. W numerze z ostatniej niedzieli jest artykuł zespołu redakcyjnego opisujący radość w Wadowicach z powodu świętości Jana Pawła II, opis pieszej pielgrzymki na Jasną Górę oraz opis rodzinnych więzi osoby noszącej to samo nazwisko co Karol Wojtyła. Kierując się nauczaniem Jana Pawła II, musimy podjąć się obrony prawdy i dobrego imienia papieskich Wadowic przed wojującym ateizmem, obsesyjnym materializmem i awanturnictwem politycznym. w związku z tym niezbędne jest zjednoczenie wszystkich ludzi prawych i uczciwych, patriotów, którym na sercu leży dobro naszej Małej Ojczyzny. „Kurier Wadowicki” będzie naszym łącznikiem służącym przekazywaniu najważniejszych wiadomości, myśli i poglądów. Żeby nie było wątpliwości – pismo było rozdawane przed kościołem przed niedzielną mszą i po niej przez radnych miejskich i pracowników wadowickiego urzędu gminy. Tego, którego Kotarba jest rzecznikiem.

Błogosławione imię jego

Ludzie zatrudnieni na posadach samorządowych działają też prężnie w organizacjach pozarządowych. Pod wezwaniem Jana Pawła II i wmyśl jego nauk. Gmina Wadowice każdego roku dotuje organizacje pozarządowe, które zobowiązują się wykonywać zadania o charakterze publicznym: upowszechniają sport, kulturę, opiekują się niepełnosprawnymi i dziećmi. Do kas stowarzyszeń i fundacji trafia w ten sposób pokaźna kwota publicznych środków – ok. 1,3 mln zł. Ponieważ Wojtyła chodził po górach, kopał piłkę i grał w siatkówkę, upowszechnianie sportu jest najważniejszą ideą.
O podziale pieniędzy na sport decyduje ciało doradcze burmistrzyni Wadowic – Wadowicka Rada Sportu. W radzie zasiadają prawie wyłącznie osoby politycznie powiązane z panią burmistrz. Ireneusz Cholewa jest pracownikiem miejskiej spółki i radnym powiatowym PiS, Daniel Mastek to dyrektor gminnej szkoły i pełnomocnik zarządu powiatu, Jan Wąsik to policjant z Kalwarii Zebrzydowskiej, żona pracuje w UM Wadowice, a on sam był radnym Wspólnego Domu, Michał Ogiegło to radny gminny i pracownik gminnej szkoły…
Klub sportowy Skawa rozwija się dzięki gminnym dotacjom. Jego władze postawiły nowy obiekt – pomnik Wojtyły na stadionie piłkarskim. Także inne inicjatywy są wspierane finansowo. Wadowickie Stowarzyszenie Integracji Społecznej Klub Abstynentów „Victoria”otrzymało kasę na organizację biegu „Solidarności”Wadowickimi Śladami Błogosławionego Jana Pawła II. W zarządzie „Victorii” zasiada Marek Ciepły, szefem lokalnej „Solidarności” jest Zdzisław Szczur – obaj zasiadają również w zarządzie klubu Skawa. Kierowana przez Józefa Cholewkę, wiceprzewodniczącego Rady Miejskiej, fundacja OSP Chocznia zainkasowała z kolei 22 tys. zł. Za tę kwotę zorganizowany zostanie koncert Strażacy Błogosławionemu Janowi Pawłowi II w hołdzie. Stowarzyszenie im. dr. Edmunda Wojtyły w Wadowicach inkasuje kilkadziesiąt tysięcy z różnych dotacji celowych. Na czele komisji rewizyjnej stowarzyszenia stoi burmistrz Ewa Filipiak.

Papieska sprawiedliwość

Finanse Kościoła zasilane są również przez liczne darowizny, zwłaszcza że można je odpisać od podatku. W radach wadowickich parafii zasiadają politycy i urzędnicy: Kotarba, Filipiak, Szczur. Podczas kampanii wyborczej burmistrz Filipiak uczestnicy niedzielnych mszy słyszą, kto jest dobry, a kto zły. I na kogo należy głosować.
Burmistrz Filipiak i jej rzecznik lubią biegać do sądu i prokuratury. W imię papieża i jego dobrego imienia. Bo obrażając panią burmistrz, obraża się Wadowice, a obrażając Wadowice, obraża się Wojtyłę.

Przeciwnicy Filipiak też chodzą do sądu i prokuratury. Też w imieniu Wojtyły. Bo gdyby Wojtyła żył, to by bronił imienia swojego miasta i nie pozwoliłby burmistrz Filipiak na takie machloje.
Tyle że Filipiakowa zwykle jest na wygranej pozycji. Może dlatego, że zatrudniła w urzędzie Bartosza Almerta, adwokata, syna pani prezes sądu w Wadowicach Haliny Almert. Oraz syna sędziego sądu w Krakowie Andrzeja Almerta. Ten sąd rozpatruje skargi i zażalenia na działania sądu wWadowicach. Bartosz Almert reprezentuje Ewę Filipiak w sądzie. Stał się on jednocześnie jej adwokatem w sprawie prowadzonej w wydziale kierowanym przez swoją matkę. Wyroki są łatwe do przewidzenia…

Lokalni i niezależni

Działalność władz miasta jest też szeroko opisywana przez media szumnie nazywane niezależnymi. Właściciel portalu Wadowice24.pl Marcin Płaszczyca, dziennikarz lokalny, jest zatrudniony w urzędzie jako asystent pani burmistrz Filipiak. Pisze dobrze. On też kocha Jana
Pawła II. Pisze w jego imieniu. Płaszczyca zaprzecza, jakoby pracował w urzędzie. Dokumenty mówią co innego. Podobnie zatrudniani przez urząd są inni przedstawiciele lokalnych
Głównym zajęciem lokalnych mediów jest pisanie o organizatorze referendum w sprawie odwołania Filipiakowej Mateuszu Klinowskim. Media piszą, że jest gejem i że przyjaźni się z Anną Grodzką. A to nie może zdarzyć się w mieście Wojtyły. To kpina z jego świętości – zapewniają autorzy artykułów. Informacje o gejostwie opozycjonisty przyniósł do redakcji anonimowy mieszkaniec Wadowic. Anonim podpisywał się ksywą Kocicho. Okazało się, że Kocicho to Stanisław Kotarba, rzecznik urzędu. To z jego komputera wysłano te rewelacje.
– Włamał się do mojego domu haker – zapewnia Kotarba. Prokuratura uznała jego wyjaśnienia za wystarczające. Nie wszczęła postępowania o pomówienie.
Mateusz Klinowski chce startować na urząd burmistrza.
– Poinformowano mnie, że zmontują przeciwko mnie sprawę karną i nie będę mógł być radnym – mówi Klinowski. – Nawet najbliżsi przyjaciele Karola Wojtyły, którzy stoją dziś na czele inicjatywy referendalnej, byli opisywani na portalu Wadowice24.pl jako szambo.
– Oni chcą robić referendum w czasie, gdy Jan Paweł II zostanie świętym – uzasadnia swoje oburzenie Kotarba. – To wstrząsające i urągające naszemu świętemu. Nie można do tego dopuścić!
Kotarba broni dobrego imienia Wojtyły. Ale nie tylko on.
– Jest mi bardzo przykro i mogę wyrazić tylko swoje ubolewanie, że patronem Wadowic zostaje Karol Wojtyła, w momencie kiedy w mieście rządzą ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z jego nauczaniem. Czym Jan Paweł II sobie na to zasłużył? – pyta kontrkandydat na burmistrza Klinowski.

mediów – właściciel miejscowej telewizji Władysław Bieniek i właściciel „Wiadomości Powiatowych” Krzysztof Kopacz.

Bardzo tajne wybory

W Wadowicach na każdym kroku spotkać można lokale z napisem: Do wynajęcia. Bezrobocie w powiecie sięga 8 tysięcy, kolejka do mieszkań socjalnych obejmuje 108 rodzin. Mimo to w referendum nie weźmie udziału wielu ludzi.

Mieszkańcy boją się zemsty władz, które są największym pracodawcą w mieście.


Choć zebrano już potrzebną liczbę podpisów, niewiele to zmieni. Lista jest tajna. Nazwiska nie są znane. A do wyborów trzeba iść osobiście. Podpisać się. W komisji wyborczej zasiadają pracownicy urzędu i znajomi burmistrz Filipiak. Doniosą, kto jak głosował.
Ewa Filipiak nie rozmawia z tygodnikiem „NIE”. W imię Karola Wojtyły. Niektórzy członkowie inicjatywy referendalnej też nie rozmawiają z „NIE”. Też w imię Jana Pawła II.

Jęki z celi (NIE Nr 30/2013, 2013-07-19, str. 6)

Prokurator – pan życia i śmierci.


Dyrekcja więzienia w Siedlcach nie chce trzymać Andrzeja Wieczorka za kratkami. Jego stan zdrowia zagraża życiu. Lekarze więzienni krzyczą, że – Nie możemy brać odpowiedzialności za jego życie – mówi wicedyrektor więzienia mjr Adam Kulik.
Sąd penitencjarny na to: – Takiego wała!
Wieczorek powłóczy nogami. Klawisze patrzą na niego z litością.
– Nie myślę już o walce o wolność, teraz walczę tylko o życie – mówi więzień.
Wieczorek ma przepuklinę przykręgosłupową. Zgodnie z opisem rezonansu magnetycznego grozi mu całkowity paraliż, a w razie bardziej niefortunnego ucisku – nawet śmierć. Na to, żeby Wieczorek pozostał w więzieniu, nalega prokuratura.
W maju 2006 r. Wieczorka zatrzymano i wsadzono do aresztu – pod zarzutem udziału w zorganizowanej grupie przestępczej okradającej tiry. Wieczorek miał okradać ciężarówki z atrakcyjnego sprzętu AGD i RTV, masażerów stóp, opiekaczy do grzanek, bateryjnych szczoteczek do zębów, żelazek, gofrownic i łyżworolek – napisał prokurator. Wieczorek miał okradać… własne ciężarówki, bo od ponad 20 lat prowadzi firmę transportową. Na czym polegał interes w okradaniu samego siebie? Nie wiadomo.
Śledczym był Ireneusz Czopek z wrocławskiej prokuratury apelacyjnej. Jednak zarzuty, które wtedy postawił zatrzymanemu, łatwo udało się obalić. Na każdą z dat, gdy miał rzekomo dokonać przestępstwa, Wieczorek miał alibi: nie mógł być tam, gdzie niby miał być, bo był zupełnie gdzie indziej. Gdy więc prokurator Czopek występował po trzech miesiącach o kolejne 3 miesiące aresztu, zmienił daty zajść oraz miejsca, w których dokonano kradzieży. Tak, żeby Wieczorek mógł być winien…
Czopek prowadził z nim prywatne rozmowy. Czyli nieprotokołowane i bez adwokata.
– Jeśli powie pan coś na M., od razu pan wyjdzie – mówił prokurator. – Po co panu siedzieć w tych murach niewinnie?
Wieczorek nie miał co powiedzieć. Aż tak dobrze nie znał M. Kupił od niego ciężarówki, kupował do nich części. Prokurator Czopek miał już nawet gotowe zeznanie Wieczorka, tylko do podpisania. Opowiadał w nim, że dał kiedyś M. swoją ciężarówkę, a ten ją okradł.
– Nikt przeze mnie siedział nie będzie – odpowiedział Wieczorek. I nie podpisał.
No to siedział. Gdy wreszcie wyszedł za kaucją, był pewny, że koszmar się skończył. Nie przypuszczał, że znajdą się świadkowie, którzy pójdą na współpracę z prokuraturą.
– Słyszałem, że Wieczorek też okradał tiry – powiedział pierwszy świadek przed sądem.
– Gdzie pan słyszał?
– Na Pomorzu mówili.
Drugi był jeszcze lepszy: – Wieczorek był prawą ręką M. Widziałem, jak się kąpał w basenie w domu u M.
Po kilku minutach jednak opowiadał dalej: – Nigdy nie byłem u M. Nie utrzymywaliśmy takich kontaktów, żeby M. zapraszał mnie do siebie.
Trzeci słyszał, że Wieczorek został zatrzymany w Gdańsku przez policję w związku z kradzieżą ciężarówki. Nigdy nie zanotowano takiego zatrzymania ani nawet interwencji policji.
Wieczorek został skazany przez wrocławski sąd na 3 lata odsiadki. Uzasadnienie sędziego było ogólnikowe. Bo dowodów przeciwko Wieczorkowi nie było. Tylko poszlaki, które nie trzymały się kupy. Razem z Wieczorkiem oskarżono jeszcze 50 osób. Tę pięćdziesiątkę rozbito na kilka różnych grup przestępczych. w grupie Wieczorka był jeszcze szwagier M., który jest skłócony z M. od 1998 r. Mieli w latach 2001–2003 razem dokonywać włamań do tirów. Oraz żona M. za wręczenie kosmetyków pani z urzędu skarbowego i pani z urzędu skarbowego za przyjęcie kosmetyków. Żona M. miała jej wręczyć kosmetyki warte 1000 zł, a pani z urzędu miała przyjąć kosmetyki za 500 zł. Co się stało z różnicą? Nie wiadomo.
Policjanci zgarnęli go spod apteki. W fatalnym stanie. Zaprowadzili do lekarza, który stwierdził, że Wieczorek może odbywać karę.
Na dołek wezwano karetkę. Podano zatrzymanemu zastrzyk przeciwbólowy, podłączono kroplówkę i zawieziono do zakładu karnego. Dopóki leki działały, Wieczorek chodził. Ale z każdym dniem było gorzej.
Obecnie już nie chodzi. Prawą nogę ma bezwładną. w Zakładzie dostał dwie kule, ale nie porusza się na nich sprawnie. w celi cały czas leży. Dostaje środki przeciwbólowe. Podczas aresztu i postępowania przygotowawczego pojawiła się depresja. Zabezpieczono mu majątek, firma zaczęła przynosić straty, nie był w stanie spłacać kredytów. Doszło do kilku prób samobójczych.
– Można go leczyć w warunkach więziennych – stwierdził prokurator podczas rozprawy.
Tymczasem nie ma szpitala więziennego, który wykonałby tak skomplikowany zabieg. Medyczna służba więzienna nie zatrudnia takich fachowców. W większości ambulatoriów więziennych dyrektorami są stomatolodzy lub interniści. Sędzia jednak nie zgodził się na przerwę w karze i odroczył rozprawę, aż więzienie znajdzie taki szpital i takiego lekarza więziennego.
– Nie wiem, czym się sędzia kierował – mówi dyrektor więzienia ppłk Robert Stańczuk. – Zapewne zdawał sobie sprawę z naszych możliwości leczenia go.
Zakład karny wystąpił z zażaleniem na decyzję sędziego.
– Wystąpiliśmy też do pięciu zwykłych szpitali o przeprowadzenie takiej operacji – mówi mjr Kulik. – 3 odmówiły wykonania zabiegu.
Być może dlatego, że jeśli Wieczorek nie otrzyma przerwy w karze, będzie musiał mieć operację w asyście eskorty więziennej. Jaki szpital to lubi?
Wieczorek odwołuje się od wyroku skazującego. Zapewnia, że jest niewinny, nigdy nic nie ukradł, nikogo nie oszukał. Powtarza jak katarynka, że został wkręcony w sprawę. Niedługo Sąd Najwyższy rozpatrzy jego apelację. Ale prawdziwym wyrokiem jest nie ten wydany przez wrocławski sąd, ale ten odbierający mu możliwość operacji.


Wieczorek musi mieć wykonaną operację na wolności.

Joanna Skibniewska