środa, 27 marca 2013

Słupy dają dupy (NIE 12/2013, 15.III.2013)

 



1566 tanich samochodów 
kupionych i sprzedanych 
na lewo.



Biednemu zawsze wiatr w oczy. Nawet w szwajcarskiej dolinie. Czyli w Garwolinie. Tamtejsza prokuratura znalazła mafię. Oskarżyła ponad 100 osób.
Faktycznie przekręt był. Para cwaniaczków oszukała skarb państwa na grube miliony. Dwóch obrotnych gości dorobiło się w krótkim czasie. Reszta oskarżonych to albo osoby zupełnie niewinne, albo przypadkowe. Niezorientowane w oszukańczym procederze. Ale to właśnie oni zostali ukarani naprawdę. To ich skazano. Dlatego, że byli biedni.

***
Kilka lat temu po Garwolinie jeździło sporo wypasionych limuzyn. Głównie mercedesy i audi, oprawione białą skórą, błyszczące dobrobytem. Garwolin nazywano szwajcarską doliną, bo auta przyjeżdżały głównie ze Szwajcarii.
Do Garwolina przyjeżdżali celebryci po samochody. Było warto. Miejscowi najlepiej pamiętają wizytę miss Polonii, która odjeżdżała ogromnym czarnym audi z trzystu końmi pod maską.
Wielu zwykłych mieszkańców miasta też było stać na takie bryki. Wcale nie dlatego, że to grupa najbogatszych Polaków, ale dlatego, że te samochody były sprzedawane po zaniżonych cenach.
- Były kupowane hurtowo, poza tym od jakiegoś szwajcarskiego dostawcy, który nie tłumaczył się, skąd je ma - mówi Adam H. Jeden z oskarżonych.
Samochody były kupowane legalnie. Tyle że dokumentacja była lewa. Szczególnie faktury wystawiane przez nieistniejące firmy.
Szwajcar wystawiał fakturę taką, jaką chcieli polscy odbiorcy. Zawsze ci sami. Witold P. (zwany "De Wito") i Grzegorz T. (pewnie też jakoś zwany). Garwolińscy biznesmeni. Faktura opiewała na niższą cenę niż wartość samochodu. Bo auto było niby uszkodzone. Po co to wszystko? Żeby nie zapłacić cła ani VAT-u, takiego jak było trzeba. Lewa faktura wystawiona przez szwajcarskiego sprzedawcę była podstawą do naliczenia cła i podatku VAT. Oczywiście niższego.
Ile panowie naprawdę płacili za wozy, nie wiadomo, ale zapewne też niewiele, bo opłacało im się sprzedawać je w kraju niedrogo. W krótkim czasie sprowadzono 1566 takich aut. Nie udałoby się to jednak bez pomocy innych, bo szybko by wyszło, że panowie sprowadzają luksusowe limuzyny w tysiącach,
- Pomożesz mi? Weźmiesz na siebie jeden samochód, a potem mi go sprzedasz? Wszystko będzie legalnie,
I jak tu odmówić? Dawali dowody osobiste jeden po drugim, czasem coś podpisywali, czasem nawet i to nie. Niektórzy dostawali za udostępnienie danych 200 lub 300 zł. Inni po prostu robili przysługę.
Wielu jest takich, którzy o wykorzystaniu ich danych osobowych w ogóle nie mieli pojęcia. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że ich dokumenty były wykorzystywane do czegokolwiek innego niż sporządzenie umowy o pracę.
Dobrzy byli też bezrobotni. Dwie stówy piechotą nie chodzą, a Grzegorz T. zapewniał, że żadnej lipy w tym nie ma. A może nawet da potem jakąś robotę u siebie? Łatwe do współpracy były też samotne matki. Za 200 zł udostępniały dowód bez problemu.
tyle że ja już nie mogę - pytał T., czyli szef. - Nic nie musisz robić. Daj mi tylko na godzinę dowód.
a na to nie pozwala polskie prawo. Potrzebowali słupów. Najlepsi byli nowo przyjęci pracownicy firmy.

***
 Konieczni też byli współpracujący celnicy z Białej Podlaskiej. Na początku samochody faktycznie demontowano, żeby wyglądały na uszkodzone, ale potem już nikt się tym nie przejmował.  
Były takie przypadki, że demontaż był dokonywany według wskazówek celników. Pamiętam, że jeden
z samochodów, sprowadzony około 2008 roku, był demontowany już jak stał na parkingu urzędu celnego - zeznaje Grzegorz T.
Dużo samochodów sprowadzanych było specjalnie dla celników. Składali konkretne zamówienia. Na początku po prostu brali w łapę. Potem zmieniali brykę na bardziej wypasioną.
Do współpracy dołączył rzeczoznawca, który wyceniał tak, jak chcieli panowie P. i T., nawet nie widząc auta. Brał za to 200 albo 400 zł, poza fakturą za wycenę.
Interes szedł świetnie. Garwolińscy biznesmeni obrastali w majątki, celnicy mieli się dobrze, garwolińska wierchuszka jeździła dobrymi samochodami. Tylko słupy nie miały pojęcia, że są robieni w jajo.

***
Pewnego dnia przekręty wyszły na jaw. Prokurator z Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie ogłosił sukces. Mafia złapana. Oskarżono ponad 100 osób. Dlaczego tak wielu? Bo ogromna większość to słupy, które o samym procederze nie miały zielonego pojęcia. O czym prokurator dobrze wiedział, bo mózg gangu już pierwszego dnia spękał i poszedł na współpracę, opowiadając wszystko jak na spowiedzi. I powiedział o podrabianiu podpisów, fałszowaniu dokumentów, wykorzystywaniu czyichś danych osobowych, zwykle bez wiedzy właścicieli. Napisał nawet stosowne oświadczenie w obecności notariusza.

Prokuratura potrzebowała sukcesu. A co może być lepsze od wieloosobowej mafii o międzynarodowym zasięgu? 
I tak przypadkowi ludzie, według aktu oskarżenia, są dziś członkami gangu.

Na początku nie wiedzieli, śmiać się czy płakać. Gdy patrzyło się na członka międzynarodowej grupy przestępczej, miejscowego żula, którego cechą charakterystyczną były zasikane spodnie, można było uznać to za niezły żart. Do czasu...
Ci zwykle biedni ludzie spłacają dziś całe uszczuplenie podatkowe i celne, które powstało w toku nielegalnej działalności panów P. i T. - 26 mln zł.

 ***
Urząd Celny w Białej Podlaskiej żąda zwrotu zagrabionego w oszukańczym procederze cła. Ten sam urząd, którego pracownicy robili przekręty i brali kasę od "De Wito". Instruowali, jak rozmontować samochód, aby wyglądał na uszkodzony.
Kilkadziesiąt osób z Garwolina od ponad roku dostaje wezwania do zapłaty różnicy, jakiej nie wpłacono w urzędzie celnym. Każdy z nich ma dziś do zapłacenia urzędowi celnemu co najmniej 20 tys. zł. Są tacy, na których kupiono 2 luksusowe auta i oni zalegają urzędowi około miliona. Komornicy zabrali im już wszystko. Jeśli nie spłacą tego, czego żąda urząd, prokuratura oskarży ich o wyłudzenie, a wtedy ta sama prokuratura z przyjemnością ogłosi kolejny sukces i pozamyka niewinnych ludzi. Tym razem zrobi się nową mafię. Wyłudzaczy.

***
Garwoliński przedsiębiorca Grzegorz T. nadal prowadzi interes. Ma majątek w postaci 8 samochodów, 2 mieszkań, 5 działek, jedna z młynem. Poszedł na współpracę z prokuraturą i poddał się dobrowolnie karze. Wyrok w zawiasach. Drugi biznesmen przyznał się dopiero po roku aresztu wydobywczego (słowaprokuratora apelacyjnego z Lublina) i też może liczyć na łagodne traktowanie. Ma trochę mniejszy majątek.
Słupy stoją przed sądem. Nie stać ich na adwokata. Czekają na wyrok.

Joanna Skibniewska

Panowie policjanci składają życzenia urodzinowe (NIE 5/2013, 25.I.2013)

Jak wyglądają sukcesy polskiej policji, każdy widzi. I nie ma znaczenia, Sanok to czy Warszawa. Gliniarz, jeśli nie ma się na kim wyżyć, to przynajmniej zastrzeli psa (akcja w Sanoku), a jeśli ma na kim, to spałuje bezradnych i chorych. I nie poniesie za to odpowiedzialności.

Przedawniła się właśnie sprawa, która trwała 5,5 roku.
Warszawska Białołęka, kwiecień 2007 r. Ziobrowe przyzwolenie na bezkarność przenosi się z prokuratorów na policjantów.
Adam ma swoją pierwszą dużą imprezę, na którą wyrazili zgodę rodzice. To jego osiemnastka. Pierwszy raz wolno mu kupić alkohol. Starzy wynoszą się z chaty. Podczas imprezy w domu pozostaje starszy brat jubilata. Nie pije i kontroluje, co się dzieje. Młodzi tańczą, gra muzyka. Ale nie tak głośno, żeby sąsiedzi nie mogli spać. Zresztą jest sobota, jutro będzie można odespać. Jest jednak jeden sąsiad, który rano chce iść na poranną mszę. Dzwoni na policję. Przyjeżdża patrol. Wpół do drugiej w nocy. Z policjantami rozmawia starszy brat.
- Przepraszamy, będzie ciszej. Nie zwróciliśmy uwagi na to, która jest godzina - tłumaczy młodych.
Z pokoju słychać: - Niech psy spierdalają!
To Krystian. Jeszcze dzieciak, często zachowuje się dziwnie i leczy się psychiatrycznie.
I na tym kończy się opowieść o wesołej zabawie młodych ludzi.
Policjanci jak gdyby tylko na to czekali. Zaczynają być agresywni. W mieszkaniu jest kilkunastu nastolatków. Mają przewagę liczebną. Połowa to przerażone dziewczyny. Funkcjonariusze dzwonią po posiłki. 10 policjantów wchodzi w westernowym stylu. Z bronią w ręku. Biją pałami na oślep. 16-letnia Monika dostaje w głowę i mdleje. Nikt jej nie próbuje pomóc. Dopiero w szpitalu okazuje się, że ma wstrząśnienie mózgu. Akcja trwa nadal.

To, co działo się potem, pamiętają do dziś sąsiedzi ówczesnego jubilata. Ojciec chłopaka Jan P. mówi o tym, jak trzech policjantów siedziało na bezradnym Krystianie, który płakał. Jeden przyciskał kolanem krtań.
Innych dwóch trzymało za włosy Adama i waliło jego głową w oszklone drzwi, tak że wybili szybę. Sąsiedzi pamiętają wrzaski, płacz, krew. Dorośli sąsiedzi, którzy po interwencji policyjnej nie mogli spać, błagali policjantów, aby młodym nie robili krzywdy. Policjanci kazali im wypierdalać. Starszy mężczyzna wylądował na ścianie, gdy próbował interweniować podczas duszenia przez policjantów jednego z chłopców.
Policja bawiła się świetnie. Funkcjonariusze wywlekli z mieszkania pięciu chłopców. Pozostałym, poranionym i pobitym, nie udzielono pomocy. Akcja bicia nastolatków skończyła się o 3.00.
- Przed próbą wyprowadzenia Krystiana patrol poinformował o możliwości użycia siły, jeśli koledzy go nie puszczą - tłumaczyła rezolutnie Agnieszka Hamelusz z północnopraskiej komendy.
Do pomocy policjantom włączyła się miejscowa prokuratura. Pięciu młodocianym "przestępcom" prokurator Tomasz Święćkowski postawił 42 zarzuty. Z kosmosu. I natychmiast wystąpiono o areszt tymczasowy. Chłopcy nie mogli być przebadani przez lekarza - z wiadomych powodów. Sąd dostrzegł jedynie pokaleczonych i pobitych chłopców, ale policjanci wyjaśnili, że młodzież pobiła się ze sobą. Sąd zamienił areszt na poręczenie majątkowe i dozór policji. Młodzi, zamiast do domu, trafili na pobliski Szpitalny Oddział Ratunkowy.
Akt oskarżenia Święćkowski napisał szybko. Może dlatego, że rodzice pobitych uczestników zabawy zgłosili doniesienie o brutalności policji. I mieli na to dowody. Poza zeznaniami świadków (dorosłych sąsiadów), mieli też obdukcje lekarskie. Wstrząsające.
Prokurator oskarżył psychicznie chorego Krystiana, że dopuścił się napaści czynnej na sierżanta Waldemara Dulińskiego w ten sposób, że szarpał mu mundur: Zastosował przemoc wobec sierż. Waldemara Dulińskiego, w ten sposób, że wyrywał się chcąc zmusić w/wdo odstąpienia od wykonywania prawnej czynności służbowej. Poza tym lżył Dulińskiego. Mariusz S. też szarpał za mundur i też stosował przemoc poprzez wyrywanie się i lżenie. Sierżanta Jarosława Turowskiego nawet kopał po nogach (gdy tamten go dusił) i stosował przemoc, próbując uwolnić się z jego łap. Wyrywał się także Jarosławowi Turowskiemu, Piotrowi Matczakowi i Grzegorzowi Kobylskiemu. Wychodzi na to, że psychicznie chorego chłopaka obezwładniało sześciu rosłych funkcjonariuszy.
Badanie psychiatryczne wykonane na zlecenie prokuratury wykazało, że u Krystiana K. zdolność rozpoznania znaczenia czynu i kierowania swoim postępowaniem była w znacznym stopniu ograniczona.
Sprawa przed sądem rozpoczęła się w 2007 r. Do dziś nie została rozstrzygnięta, bo jeden z oskarżonych chłopaków ma raka mózgu i żaden lekarz nie wyraża zgody na jego udział w rozprawie. Sąd więc czeka, aż wyzdrowieje albo umrze...

Do prokuratury wpłynęło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez policjantów. Co zrobił prokurator? Ten z Warszawy wyłączył się, bo to kumpel policjantów. Sprawę prowadził prokurator z Mławy Dariusz Kujawa. Zawiesił postępowanie do czasu uzyskania wyroku w sprawie czynnej napaści na policjantów. Zawiesił je prawie od razu - w czerwcu 2007 r. Dla dobra linii procesowej, cokolwiek to znaczy. Po czym wszczął to postępowanie po 5 latach.
Prokurator już nie czekał na rozstrzygnięcie sprawy o napaść na policjantów.

4 grudnia 2012 r. prokurator Kujawa od nowa wszczął postępowanie przeciwko policjantom z Białołęki. Wznowił po to, by już następnego dnia, 5 grudnia 2012 r., mógł je umorzyć. Z powodu przedawnienia.

Prokurator Kujawa stwierdził, że nie wnikając w meritum sprawy, wobec tego zdarzenia zastosowanie mają przepisy dotyczące przedawnienia karalności.
Policjanci nie odpowiedzą za przekroczenie uprawnień. Media rozpisywały się wówczas o bohaterstwie i skuteczności policjantów z Białołęki. Uciszono tańczących nastolatków. Dziesięciu funkcjonariuszy przeciwko piątce małolatów, z czego jeden był chory psychicznie, a drugi miał raka mózgu.
Są siad 18-letniegoAdama nie poszedł następnego dnia na mszę, bo policjanci do trzeciej nad ranem darli ryje, kopali w ściany, wybijali szyby i wyzywali młodocianych "bandytów".

Joanna Skibniewska

SEREMET pieści ZIOBRĘ (NIE 9/2013, 22.II.2013)

O wyjątkowych praktykach prokuratora generalnego.
Prokurator generalny Andrzej Seremet ma usta wypchane frazesami o sprawiedliwości i równym traktowaniu obywateli. Tymczasem są u niego lepsi i gorsi. Gorsi to zwykli szarzy ludzie. Skrzywdzeni przez wymiar sprawiedliwości. Lepsi to były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.

Prokurator Seremet włączył się do walki Zbigniewa Ziobry o ukaranie lekarzy, którzy rzekomo doprowadzili do śmierci jego ojca. Kasacja nadzwyczajna, którą skierował do Sądu Najwyższego, narusza jego własne wytyczne przekazane prokuratorom w listopadzie 2012 r.

Sprawa, która od siedmiu lat krąży po polskich prokuraturach i sądach, dzięki jego wstawiennictwu do Sądu Najwyższego, znowu będzie wałkowana przez śledczych. Dwukrotnie umarzana przez prokuratorów, 2 razy odrzucona przez sądy, jest dla znawców prawa oczywista. Nie było przestępstwa. Jerzy Ziobro i tak by umarł. Lekarze nie przyczynili się do jego śmierci.

Tatuś
Jerzy Ziobro trafił do krakowskiego szpitala na oddział kardiologiczny latem2006 r. Wkrótce zmarł. Miał 70 lat i od dawna był chory na serce. Miesiąc później brat Zbigniewa Ziobry złożył doniesienie o przestępstwie, wskazując na niewłaściwy sposób leczenia ojca.
Lekarzom ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie zarzucono, że pomimo ciążącego na nich szczególnego obowiązku opieki nad pacjentem narażony on został na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia, skutkiem czego pacjent 2 lipca 2006 r. zmarł.
W krakowskiej prokuraturze zaczął się cyrk. Nie można było znaleźć biegłych, którzy by wydali opinie na temat przeprowadzonego leczenia. Lekarze mówili jasno, że boją się Ziobrów, bali się napisać coś nie po ich myśli. A żeby być uczciwymi, musieliby napisać co innego, niż życzyłby sobie ówczesny minister sprawiedliwości.
Gdy znaleźli się biegli, został odwołany szef prokuratury prowadzącej postępowanie Piotr Kosmaty.
- Zbigniew Ziobro nie był zadowolony z kierunku, w jakim zmierza prowadzone wówczas postępowanie - mówią nam w krakowskiej prokuraturze. Niby oficjalnie, ale proszą o niepodawanie nazwisk (!). Wciąż boją się Ziobry.
W marcu 2007 r. śledztwo przeniesiono z Krakowa do Prokuratury Rejonowej w Ostrowcu Świętokrzyskim. W czasie jego trwania media donosiły o naciskach na prokuratorów prowadzących sprawę. Zaprzeczali temu: ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro oraz kierownictwa prokuratur. Tymczasem gdy sprawa trafiła do Ostrowca, prokurator prowadzący postępowanie, szef tamtejszej rejonówki, Waldemar Pionka, musiał podać się do dymisji. Jego przełożona Małgorzata Perz z Prokuratury Okręgowej w Kielcach bardzo często wcinała się do sprawy, korygowała decyzje, nakazywała konkretne zachowania prokuratorowi. Szczególnie zaraz po rozmowach telefonicznych ze Zbigniewem Ziobrą. Pionka musiał odejść, żeby nie wylecieć dyscyplinarnie za uczciwe prowadzenie sprawy.
W kwietniu 2008 r. prokuratura w Ostrowcu po raz pierwszy umorzyła postępowanie w tej sprawie, uznając, że lekarze i pielęgniarki nie narazili pacjenta - nawet nieumyślnie - na utratę zdrowia i życia, a śmierci nie można było zapobiec. Po zażaleniu rodziny, która dostarczyła m.in.uzyskane przez siebie opinie ekspertów zagranicznych, we wrześniu 2008 r. krakowski sąd uchylił decyzję o umorzeniu śledztwa i nakazał prowadzić je dalej. Uznał, że opinia uzyskana przez prokuraturę nie daje podstaw do merytorycznej oceny prawidłowości leczenia Jerzego Ziobry, jest niekonsekwentna i nie zawiera odpowiedzi na kluczowe pytania śledztwa.
Prokuratura po raz kolejny umorzyła postępowanie. Pomimo licznych nacisków.
Wtedy bracia Ziobro wystąpili z oskarżeniem subsydiarnym, czyli oprócz prokuratora będą prywatnie oskarżać lekarzy. Oskarżyciel subsydiarny to właściwie oskarżyciel prywatny, który po wyczerpaniu całej drogi prokuratorskiej i sądowej musi osobiście udowodnić winę oskarżonego.

Wytyczne
30 listopada 2012 r. prokurator generalny podpisał wytyczne w sprawie działań prokuratorów w sprawach, w których pokrzywdzony uzyskał uprawnienie do wniesienia subsydiarnego (samoistnego)aktu oskarżenia.
Zgodnie z art. 55 Kodeksu postępowania karnego, w razie powtórnego wydania przez prokuratora postanowienia o odmowie wszczęcia lub o umorzeniu postępowania pokrzywdzony może wnieść subsydiarny akt oskarżenia. Sam wówczas bierze na siebie ciężar udowodnienia winy sprawcy. Jeśli sprawa trafi na wokandę, nie powinien jednak liczyć, że uczestniczący w sprawie prokurator udzieli mu wsparcia. Może się wręcz okazać, że - dla własnego dobra - zacznie on podnosić dowody niewinności podsądnego. Takie są wytyczne Andrzeja Seremeta (PGVIIG021/23/12). Prokuratorzy mają bronić swoich wcześniejszych decyzji o umorzeniu postępowania i nie pomagać oskarżycielowi subsydiarnemu.
Tymczasem on sam napisał kasację wyroku z oskarżenia subsydiarnego!
- Pierwszy raz słyszę o takiej sytuacji - mówi mec. Kazimierz Pawelec, doktor prawa. - Prokurator generalny zwykle nie wnosi kasacji przy tego typu oskarżeniu.
Zapytaliśmy więc prokuratora generalnego, czy u niego to już taka norma?
Informuję, że Prokuratura Generalna nie prowadzi statystyk dot. rodzaju spraw (akt oskarżenia "zwykły"czy subsydiarny), w których wnosi kasacje. Niemniej jednak, jak wynika z informacji z Departamentu Postępowania Sądowego PG, w ostatnim czasie Prokurator Generalny w sprawach z subsydiarnego aktu oskarżenia wniósł kilka kasacji, w tym ostatnią w dniu 8 lutego br. Odnośnie zaś interesującej Panią kasacji, chcę podkreślić, że Prokurator Generalny złożył tę kasację z uwagi na "obrazę przepisów prawa procesowego", czyli mówiąc inaczej z powodów formalno-prawnych - napisał nam rzecznik PG Mariusz Martyniuk.
Niestety, rzecznik mija się z prawdą. Nie ma kilku kasacji z oskarżenia subsydiarnego. Są te skierowane w sprawie Ziobry. Rzecznik nie powiedział nam też prawdy na temat powodów skierowania kasacji. Nie chodziło jedynie o błędy proceduralne. Znamy treść tej kasacji. Na 30 stronach zastępca prokuratora generalnego Marek Jamrogowicz udowadnia, że krakowskie sądy bezkrytycznie przyjęły opinię śląskich biegłych. "Tymczasem jest ona wewnętrznie sprzeczna i niepełna" - twierdzi Jamrogowicz. Nawet na jej podstawie trudno uznać "jakoby proces diagnozowania, leczenia i przeprowadzania zabiegów był właściwy i zgodny ze sztuką medyczną" - konkluduje zastępca prokuratora generalnego. Uważa, że sąd powinien odnieść się do opinii zamówionych przez rodzinę Ziobrów w kilku klinikach kardiologicznych na świecie, które kwestionują sposób postępowania krakowskich lekarzy. Zdaniem zagranicznych specjalistów na każdym etapie leczenia Jerzego Ziobry były błędy - począwszy od wyboru metody działania (zamiast stentowania powinien mieć zabieg kardiochirurgiczny), poprzez dobór leków i sposób wykonania zabiegów koronoplastyki, a kończąc na nierozpoznaniu w porę zawału serca.
Mówiąc w skrócie, prokurator generalny popiera dokładnie te zarzuty, które od siedmiu lat podnosi bezskutecznie rodzina Ziobrów.

Praktyka
Prokurator generalny Andrzej Seremet wcale nie ma tak dobrego serduszka. Niewielu może liczyć na jego poparcie w sprawie wniesienia przez niego kasacji nadzwyczajnej. Najlepszym przykładem jest obecnie sprawa Jana Ptaszyńskiego, o którego dramacie pisali już chyba wszyscy. Chłop został skazany na dożywocie bez żadnych dowodów, a nawet poszlak! Poza rodziną, posłowie i senatorowie błagali Seremeta o kasację wyroku. Nawet nie raczył zajrzeć do listów, które do niego przychodzą. Zawsze odpowiedź wysyłał jego zastępca. Negatywną.
Seremet wcale nie widzi krzywdy, jaką wyrządzili niewinnym ludziom prokuratorzy i sędziowie. Sprawa Doroty Mrugały, która zmarła w areszcie śledczym. Była niewinnie przetrzymywana przez wiele miesięcy, poniżana i upokarzana. Uniewinniona po śmierci. Seremet nie dostrzegł w postępowaniu prokuratora niczego nagannego.
Podobnie żadnych konsekwencji nie poniósł prokurator Roman Pietrzak z Katowic, który wysłał niewinnego człowieka Krzysztofa Stańkę, właściciela ośrodka turystycznego w Turawie, na 27 miesięcy do aresztu pod nieprawdziwym zarzutem produkcji narkotyków. Sądy dwukrotnie uniewinniły Stańkę od zarzutów. W obu przypadkach sędziowie ostro krytykowali prokuraturę, wskazując na bezpodstawne działania i brak etyki. Seremet tak nie uważa.
Takie przypadki można by mnożyć. Dlaczego więc Seremet tak idzie na rękę Ziobrze? Może z tego samego powodu, co wtedy gdy jako sędzia przyklepywał w Krakowie areszty wydobywcze na zlecenie Ziobry?

Joanna Skibniewska