czwartek, 28 lutego 2013

Jak zbite psy (NIE, 52/2010)


Instytut Pamięci Narodowej policjantów przerabia na przestępców. 


Kazimierz L. pracował w wydziale kryminalnym. Robił w kieszonkach. Był dobry. Znał wszystkich krakowskich złodziei i cinkciarzy. Nienawidzili go, ale liczyli się z nim. Wychowanek Feliksa Stamma, bokser odnoszący sukcesy na ringu, potrafił nie tylko wytropić złodzieja, ale i przyłożyć.


Pochód
3 maja 1987 r. po mszy na Wawelu miała się odbyć manifestacja. Wiadomo było, że w tłumie zawsze są kieszonkowcy, bo to szybki i prosty zarobek. Kazimierz L. miał wziąć w niej udział i zwrócić uwagę na dobrze sobie znanych chłopaczków. Nie obchodziły go zdarzenia polityczne. Twierdzi, że zwracał uwagę tylko na swoich podopiecznych. Zbigniewa Romanowskiego rozpoznał od razu. Spotykał go codziennie, jak handlował walutą. Widział też wielu innych. Szedł więc w pochodzie. W pewnym momencie ktoś wcisnął mu transparent. Zanim się zorientował, rozległy się głosy: - Kto temu chujowi to dał? Ktoś krzyknął, że to pies. Tłum ruszył na niego. Mówi, że musiał się bronić. Na ułomka nie trafiło. Ale swoje oberwał. Według lekarza, który go wtedy badał na pogotowiu, nieźle dostał.

Ofiary
Podczas tej manifestacji zatrzymano kilkanaście osób. Dostali kolegia i po kilka tysięcy złotych kary za udział w nielegalnej demonstracji. Zapłaciła za nich krakowska kuria. Po pewnym czasie okazało się, że wśród zatrzymanych są ofiary pobicia. Wśród nich Romanowski. Twierdził, że pobił go Kazimierz L. Za poszkodowanego uważa się także Ryszard Bocian, sąsiad L. Mówi, że dostał od niego wtedy w mordę. I choć wówczas, w PRL, Romanowski wycofał się z tych zeznań i odmówił współpracy z organami ścigania, a Bocian nie mógł sobie przypomnieć okoliczności mordobicia, to w 10 lat później obaj opowiedzieli prokuraturze, że zostali skatowani przez Kazimierza L.

Zbrodniarze
Podobno Romanowskiego pobił też kolega Kazimierza L. - Tomasz Warykiewicz. Też z kryminalnej. Znakomity milicjant, a potem policjant. Pozytywnie zweryfikowany, tworzył nowe struktury przeciwko krakowskiej mafii. Już we właściwej Polsce. Przez jakiś czas był naczelnikiem wydziału operaqi specjalnych w CBŚ. Także w ramach ONZ szkolił poliqantów w Bośni. Aż wreszcie został doradcą szefa CBA, gdy powstawała ta nowa służba. Nagle wszystko się zawaliło, bo krakowskie media, a przede wszystkim Maciej Gawlikowski - dziennikarz z Krakowa, czynny działacz KPN - ogłosiły go zbrodniarzem komunistycznym, bandytą, bestią i oprawcą niewinnych ludzi. Nazwisko jego i Kazimierza L. pojawiało się w mediach. Aż wreszcie wskazano na nich dwóch w filmie dokumentalnym zrobionym przez Gawlikowskiego, a wyświetlonym przez TVP. Bezspornym dowodem winy Warykiewkcza są zdjęcia dokumentujące brutalną interwencję milicjantów z 3 maja 1987 r. pod Wawelem. Obrazy są szokujące, a Warykiewicz jest głównym bohaterem linczu na demonstrantach. Gawlikowski stwierdził, że Warykiewicz znęcał się nad staruszką. Młody, zwyrodniały esbek, który śmiało mógłby być jej wnukiem, wyrwał jej laskę, połamał ją, a następnie uderzył staruszkę tak, że padła, tracąc na dłuższy czas przytomność. Warykiewicz został publicznie ogłoszony zbrodniarzem komunistycznym. Tak samo zlinczowano drugiego funkcjonariusza, robiąc z niego potwora. Oto, co powiedziano i napisano o Kazimierzu L.: Potężny L., bokser milicyjnego klubu Wisła, rzuca się na idącego w pierwszym szeregu Zbigniewa Romanowskiego. Zaraz doskakuje Warykiewicz. Wyciągają opozycjonistę z tłumu i biją. Akcja Warykiewicza i L., milicjantów z wydziału kryminalnego, to sygnał dla innych. W mig kilkudziesięciu atletycznych mężczyzn rzuca się na zaskoczonych ludzi. Biją, kopią, ciągną ludzi po bruku za nogi i ręce. Krakowska prokuratura umorzyła postępowanie. Nie znaleziono dowodów winy. Dziennikarz rozminął się z prawdą. Wskazany człowiek to nie Warykiewicz. Wiadomo już, że był to funkcjonariusz plutonu specjalnego. Autor filmu wiedział o tym od początku. Kazimierz L.: - Nikogo nie biłem! Nikt nie rzucał się na zaskoczonych ludzi. Zaczęto wytykać go palcami, koledzy nie chcieli napić się z nim wódki, a jego dzieci były wyzywane w szkole. Zaczął też dostawać pogróżki, a na jego bramie wypisywano słowo "esbek". Faceta, który nawet będąc funkcjonariuszem, nie chciał wstąpić do PZPR... W jego prywatnej firmie w ciągu paru dni pojawiły się: Urząd Kontroli Skarbowej, Państwowa Inspekcja Pracy, Inspekcja Handlowa. Na zlecenie IPN. Tomasz Warykiewicz stracił pracę. Uciekł do swojej samotni na Mazurach. Prosił gazety 1 telewizję o sprostowania. Zignorowano go.

Proces
Krakowski dziennikarz nie odpuścił. Poszedł z filmem do IPN. Ten natychmiast wszczął postępowanie. O zbrodnię komunistyczną. Po 22 latach od tamtych wydarzeń i po 12 latach śledztwa do sądu wpłynął akt oskarżenia. Na ławie zasiedli byli milicjanci. Według prokuratora mieli w 1987 r. bić ludzi biorących udział w demokratycznej demonstracji. Najgorszym draniem miał być Kazimierz L., specjalista od kieszonkowców. Dowodem mają być zeznania świadków oraz kadry z filmu Gawlikowskiego. I przede wszystkim zeznania Zbigniewa Romanowskiego. Tego samego, który wtedy handlował walutą, a który dziś chodzi po Krakowie z transparentami: "Żydzi ograbiają Polskę" i "Katyń żydowską zbrodnią". Mówi, że nadal jest działaczem KPN. Sąd pracuje sprawnie. W miesiącu średnio 4 rozprawy. Powołuje nowych biegłych. Prokurator wezwał 34 świadków. Wcześniej dokonano okazania domniemanych sprawców. Rzekomo bezbłędnie wskazali swoich oprawców. Opisywali rany, jakie im zadawano. - Bił mnie Kazimierz L. - mówi jeden ze świadków. - Skąd pan wie, że to L.? - pyta świadka... Kazimierz L. - Bo znam go osobiście - odpowiada świadek. - A czy Kazimierz L. jest na tej sali? - pyta znowu L. - Nie wiem, nie rozglądałem się - odpowiada pewny siebie świadek, patrząc w oczy Kazimierzowi L. Dziwne są także zeznania Ryszarda Bociana, który twierdzi, że dostał w mordę od L. Film pokazuje jasno, że wtedy, gdy Bocian dostaje w twarz, Kazimierz L. znajduje się w odległości 5 m od niego. Wszyscy świadkowie opowiadają zdarzenia z 1987 r., jak gdyby to było wczoraj.

Finał
- Nikogo nie maltretowałem - mówi Kazimierz L. - To ja byłem bity. Tam wszystko wymknęło się spod * kontroli. - Przewrócono nas - mówi Tomasz Warykiewicz. - Kilkanaście osób przebiegło po naszych plecach. - Milicjanci z prewencji wzywali tłum do rozejścia - mówi L. - ale to tylko rozsierdzało zgromadzonych. Gdy Warykiewicz pracował w pionie kryminalnym, mógł być przez gangsterów pobity i zabity. Kazimierzowi L. grozili złodzieje.
 Dziś, patrząc na to z perspektywy ponad 20 lat, obaj mówią, że to nie bandyci zniszczyli im życie.

ZBRODNIA parzenia herbaty (NIE, 39/2010)


Każdy pracownik Służby Bezpieczeństwa według Instytutu Pamięci Narodowej jest zbrodniarzem komunistycznym. Skoro nie można go powiesić na drzewie bez wyroku sądu, można go przynajmniej ukarać odebraniem praw emerytalnych. Pozwala na to ustawa dezubekizacyjna, która od stycznia tego roku wali po kieszeni pracowników resortu z czasów PRL i wdowy po nich. A decyduje o tym, komu zabrać, a kogo oszczędzić wszechwładny IPN, twór zatrudniający przeszło dwa tysiące pracowników, wydający przeszło 2 mld zł rocznie na szukanie zbrodniarzy komunistycznych.  
I kogo znajduje?
Jan W. z Lublina pracę w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych zaczął w 1981 r. Najpierw był analitykiem, potem pracował w Wydziale Paszportowym. Jego podstawowym zajęciem było... przybijanie pieczątek. Decyzje paszportowe wydawali inni. W 1990 r. został pozytywnie zweryfikowany i rozpoczął pracę w policyjnej dochodzeniówce. Na emeryturę odszedł w 2008 r. Teresa K. przepracowała 15 lat w Rejonowym USW w Lublinie. Kolejne 15 - w policji. Zweryfikowana pozytywnie, nagradzana przez "właściwą" władzę RP. Marian K. ze Skierniewic dochrapał się stopnia inspektora. Przez 3 lata pracował w przestępczości gospodarczej. Jan Ł. z tej samej jednostki milicji pracował przez chwilę w pionie politycznowychowawczym. Razem z nim pracowała Marianna D., przez wiele lat pracownik kulturalno-oświatowy, przeniesiona do pionu wychowawczego po zlikwidowaniu wydziału. Marianna D. zajmowała się organizowaniem... kolonii i obozów dla dzieci funkcjonariuszy i milicjantów. Katarzyna L. była sekretarką w Urzędzie Wojewódzkim. Do jej zadań należało odbieranie telefonów. Tych mniej ważnych, bo znaczące miały linię bezpośrednią. Anna K. z Wadowic przez 2 miesiące była referentką w biurze paszportowym w tamtejszym Urzędzie Bezpieczeństwa Państwowego. Miała wtedy 20 lat i przybijała pieczątki i lizała znaczki pocztowe. Wszyscy zostali sprawiedliwie ukarani za umacnianie władzy ludowej. Obniżono im emerytury. A mieli je przerażająco wysokie. Od 1,7 do 2,5 tys. zł. Znany wszystkim generał Gromosław Czempiński, twórca chwalonej w świecie grupy specjalnej GROM, oczywiście już w "dobrej" Polsce został ukarany wyjątkowo dotkliwie. Obniżono mu emeryturę do 625 zł. Ukarano także wdowy po byłych funkcjonariuszach milicji. Wanda O. ze Skierniewic straciła sporą część renty po mężu, bo przez 7 miesięcy pracował w Wydziale Szkoleniowym komendy wojewódzkiej. Krystyna L. straciła 700 zł uposażenia po mężu, który przez całe zawodowe życie ścigał przestępców gospodarczych, niestety w PRL. Ryszard G. z Łęcznej nie doczekał obniżenia emerytury. Chłop najpierw pracował w milicji, potem przez kilka lat w SB. Była to już końcówka Polski Ludowej. W 1990 r. przeszedł pomyślnie solidarnościową weryfikację i rozpoczął służbę w policji. Specjalizował się w zwalczaniu przestępstw gospodarczych. Powiesił się na drzewie w lesie pod Leonowem. W liście napisał, że po odebraniu mu świadczeń boi się, że nie będzie miał za co wykarmić rodziny, że żonę wytykają palcami na ulicy, że jego nazwisko opublikowano na liście Wildsteina. IPN wskazał także jako na zbrodniarzy pracowników ówczesnej resortowej służby zdrowia. Była ona wspólna dla Służby Bezpieczeństwa, milicji, straży pożarnej, wojsk pogranicznych. Ponadto obsługiwała komitety partyjne, a czasami i garnizony wojskowe. Teraz kwalifikacja, który lekarz czy pielęgniarka i kierowca karetki był esbekiem i ma stracić emeryturę, zależy od IPN. Andrzej R. z Warszawy był kardiologiem. Prawie całe życie przepracował w szpitalu wojskowym. Bywało, że leczył pułkowników, generałów i jest winien udzielania im pomocy, ale to były jednostkowe przypadki. Leczył głównie młodych żołnierzy, którzy nie wytrzymywali koszarów albo zwyczajnie symulowali chorobę, żeby uniknąć wojska. Tak, wykształcił się w komunistycznych uczelniach. Tak, wyjeżdżał na szkolenia i seminaria międzynarodowe, ale po to, by lepiej pracować nie dla władzy ludowej, ale dla ludzi. Ów kardiolog wspomina koleżankę, która jako położna też przepracowała pół życia w klinice MSW. Ona w ogóle nie miała do czynienia z esbekami i milicjantami, lecz jedynie z pochwami ich żon, sióstr, kochanek, znajomych. Poprzez przyjmowanie na świat dzieci w tym okresie widocznie umacniała władzę ludową, bo zgodnie ze wskazaniem IPN odebrano jej większość świadczenia emerytalnego. Podobnie jak pielęgniarkom, recepcjonistkom z resortowych przychodni, salowym z tych szpitali.
Wszechwładza IPN
Od początku roku zmniejszono emerytury około 40 tysiącom ludzi. Wielu nawet o połowę. A to za sprawą wejścia w życie ustawy dezubekizacyjnej i informacji przekazanych przez IPN organom rentowo-emerytalnym. Nikt z ukaranych nie wie, co to za informacja (to tajne), domyślają się jedynie, że zostali uznani za zbrodniarzy komunistycznych. Bez decyzji sądu, mimo że zostali pozytywnie zweryfikowani po 1990 r. Większość z nich odwołuje się do sądów. Już prawie 15 tys. pozwów czeka na rozpatrzenie. Wnioskodawcy chcą przywrócenia świadczeń. I większość z nich to osiągnie. Za kilkadziesiąt tysięcy przeprowadzonych rozpraw zapłaci podatnik. Złożono też wnioski do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Za ewidentne naruszenie konwencji międzynarodowych Polska zapłaci wysokie odszkodowania. Czyli znowu zapłaci podatnik.

Fundament IV RP
Ustawa dezubekizacyjna miała być podstawą walki Prawa i Sprawiedliwości nie tyle z tymi, co stosowali represje wobec opozycji politycznej, ile o zdobycie władzy na przełomie lat 2005 i 2006. IPN robił znakomitą robotę pisiorom walczącym o państwowe stołki. Lista Wildsteina wyniesiona "niepostrzeżenie" z IPN idealnie trafiała w rozbudzone przez PiS zapotrzebowanie społeczne na "agentów". Dopiero IV Rzeczpospolita miała uwolnić Polaków od ich panoszenia się. Do tego była potrzebna dezubekizacja, skoro dekomunizacja nie wyszła poprzednikom i wszędzie był "układ". Według PiS owa ustawa miała być jeszcze bardziej restrykcyjna, niż jest. Pracownicy organów bezpieczeństwa w PRL mieli dosłownie zdechnąć z głodu, bo założono, że nie będą otrzymywać żadnych świadczeń. - Projekt ustawy odbierającej prawo do świadczeń emerytalnych funkcjonariuszom służb specjalnych PRL oraz pracownikom wymiaru sprawiedliwości skazanym prawomocnym wyrokiem sądu za zbrodnie komunistyczne jest już praktycznie gotowy - mówił wtedy poseł Arkadiusz Mularczyk (PiS), współautor projektu. Osoby te miały być publicznie napiętnowane, a ich dane osobowe miały zostać upublicznione. PiS jednak zdawało sobie sprawę, że nie wszyscy zostaną uznani przez sąd winnymi zbrodni komunistycznej, a wtedy cała zemsta na nic. I może być niepotrzebna awantura. Gdy w 2007 r. w każdym większym mieście na rynkach i w centralnych punktach miasta pojawiły się nazwiska i zdjęcia miejscowych pracowników bezpieki, szybko zrobiło się gorąco. Posypały się wnioski do sądu, trzeba było płacić odszkodowania. Sądy były bezlitosne. Okazało się, że większość napiętnowanych osób miała niewiele wspólnego z umacnianiem władzy ludowej, a już na pewno ze stosowaniem represji wobec opozycji. Poza awanturą, tu i ówdzie słyszało się o próbach samobójczych, o pobiciach przez nieznanych sprawców i podobnych wypadkach. Oczywiście IPN, choć za to odpowiedzialny, nigdy nie poniósł kary. Odszkodowania płacił skarb państwa, czyli podatnik. Z pomocą PiS przyszła Platforma Obywatelska, która też na dezubekizacji dochodziła do władzy. Projekt PO był mniej radykalny od konkurencyjnego projektu PiS. Zrezygnowano z polowania na czarownice i publicznego piętnowania ofiar, zaproponowano zmniejszenie świadczeń, a okres przepracowany dla "okupanta" nie wliczano do wysługi lat, co automatycznie obniżało świadczenia. Dano także ogromne uprawnienia Instytutowi Pamięci Narodowej, który miał wskazywać, komu zabrać kasę. Coraz bardziej wszechwładny IPN działanie ustawy mógł dowolnie stosować i uchylać. Uzyskał on moc wystawiania byłym esbekom zaświadczeń, że "pomagali opozycji". Mają one chronić przed obniżką emerytur. Nazwano to "prawem łaski". Ile jest takich szczęściarzy, wiedzą tylko świadczeniodawcy, bo to oni otrzymują informację od IPN. Oczywiście informacje IPN są niejawne, nie sposób więc określić, czy są zgodne z prawdą. Ani te odbierające kasę, ani te z prawem łaski.

Tusk sią cieszy
Świadczenie emerytalne można zmniejszyć tym, których stanowisko zlikwidowano z chwilą powstania jednostek Urzędu Ochrony Państwa, czyli do 1 lipca 1990 r. Tymczasem większość jednostek, których pracownicy zostali ukarani obniżką świadczeń, zostało zlikwidowanych znacznie wcześniej. Tak jak pion politycznowychowawczy, który rozwiązano jeszcze w 1989 r. (zarządzenie ministra spraw wewnętrznych nr 95/89). Tymczasem właśnie tam IPN, a konkretnie Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu znalazła najwięcej zbrodniarzy komunistycznych. Takich jak Jan Ł., Marianna D., osoby organizujące kolonie dzieciakom, czy też herbaciarka Zosia, którą wrzucono do tego pionu, bo nie było jak jej zakwalifikować. Odbieranie im świadczeń jest już nie tylko głupie, ale nawet niezgodne z ustawą dezubekizacyjna. Takich pracowników tego pionu jest około 5 tysięcy. - Dezubekizacja będzie z urzędu pozbawiała funkcjonariuszy SB najwyższych świadczeń - zapewniał na konferencji prasowej w 2006 r. poseł Mularczyk z PiS, prawnik. Jak wysokie są te świadczenia? Marianna D. ma emeryturę w wysokości 1780 zł. Zosia, herbaciarka-1640 zł. Wdowy po funkcjonariuszach mają ok. 1400 zł. Zabrano im po 300-400 zł. Wszyscy, którym odebrano pieniądze, mają dziś po 60,70 lat. Byłych funkcjonariuszy SB w walce o przywrócenie emerytur wspiera m.in. Stowarzyszenie Emerytów i Rencistów
Policyjnych. Ustawa jest represyjna, krzywdząca dla wielu osób. Wszystkich wrzucono do jednego worka. To naruszenie wszelkich praw. Nie istnieje odpowiedzialność zbiorowa - uzasadnia stowarzyszenie. Podobnie ustawę zjechali profesorowie prawa, którzy jasno mówią o naruszeniu art. 42 ust. 1 konstytucji oraz art. 7 ust. 1 konwencji 0 ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Premier Donald Tusk cieszy się z wejścia w życie ustawy dezubekizacyjnej. - Ustawa odbiera tylko "prawa nabyte niegodziwie" - twierdzi Grzegorz Karpiński z PO. - Oddałem temu państwu 20 najlepszych lat życia, w czasie których mogłem kraść, malwersować, przewalać 1 w inny sposób pomnażać swój majątek - mówi Andrzej Z. z Drezdenka, były żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza. - A ja, głupi, pracowałem uczciwie, ścigałem przestępców i oszustów. Stracił połowę świadczeń, mimo że w 1990 r. przeszedł pozytywnie weryfikację i wcielono go do Straży Granicznej. Trzeba mu było później się urodzić.

IPN Wytwórnia zbrodniarzy (NIE, 36/2010)

Wydajemy miliardy rocznie na IPN który śmieszy, ale szkodzi. 
 Sztandarowe śledztwo IPN to zabójstwo ks. Popiełuszki. Każda rocznica jego śmierci to powód, by instytut ogłaszał przełom w prowadzonym śledztwie. Co roku w październiku pojawiają się nowe dowody winy "zbrodniarzy komunistycznych". Ostatnia rocznica wcale nie była inna. - Mamy nowe dowody - mówił we wszystkich mediach prokurator pionu śledczego IPN Bogusław Czerwiński. - Śledztwo jest rozwojowe, niedługo wystąpimy z aktami oskarżenia przeciwko wielu osobom winnym nękania i stosowania represji wobec księdza Popiełuszki. Tyle że nowi "przestępcy komunistyczni" byli już wyraźnie szukani na siłę.
 
Popiełuszko
Józef F. z Warszawy był funkcjonariuszem MO i zastępcą pionu śledczego. Czyli był zatrudniony w zhierarchizowanych strukturach JVUSJV, co według prokuratora IPN oznacza działalność w zorganizowanej grupie przestępczej. Taki też zarzut mu postawiono! Co wspólnego miał Józef F. z represjami wobec księdza Popiełuszki? Jego podwładny przesłuchiwał księdza. W obecności dwóch adwokatów, a nawet w asyście bojówek z Huty Warszawa. Przesłuchanie trwało parę minut, gdyż Popiełuszko odmówił składania wyjaśnień. Nigdy nie było żadnych skarg wobec prowadzącego przesłuchanie, ani ze strony kapelana, ani jego adwokatów. Takich przesłuchań było parę. Każde po kilka minut, każde w obecności adwokatów i każde zakończone protokołem negatywnym, czyli odmową składania wyjaśnień. Prokurator Bogusław Czerwiński z IPN uznał, że było to stosowanie represji wobec księdza. Podwładny Józefa F., porucznik Mieczysław Ch., według prokuratora IPN znęcał się nad księdzem, bo dostarczał Popiełuszce wezwanie na przesłuchanie w dniu, w którym miało się ono odbyć. Józef F. miał te zbrodnicze czyny nadzorować, stąd zarzuty. Oczywiście takie same zarzuty postawiono także porucznikowi Ch. i dowódcy Józefa F., Adamowi A., który znowu nadzorował nadzorowanie zbrodniczych praktyk porucznika. Wszyscy oczywiście należeli do zorganizowanej grupy przestępczej funkcjonującej w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdyż każdy z nich będąc funkcjonariuszem państwa komunistycznego wykonywał obowiązki służbowe (...) i działał na szkodę księdza Jerzego Popiełuszki i w ramach zorganizowanego związku przestępczego podjął bezprawne czynności o charakterze przestępczym, które stanowiły zbrodnię komunistyczną. Jako członek zorganizowanej grupy Józef F. natychmiast otrzymał zakaz opuszczania kraju oraz poręczenie majątkowe w wysokości 30 tys. zł. Był także parokrotnie przesłuchiwany przez prokuratora IPN. Nigdy nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Złożył też zażalenie na zastosowanie środków zapobiegawczych. I ku ogólnemu zdziwieniu, Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieście (II Kp 2864/09) wszystkie środki zapobiegawcze natychmiast uchylił, gdyż czyny zarzucane Józefowi F. przedawniły się... w 1989 r. O czym powinien wiedzieć prokurator Czerwiński, wszczynając postępowanie w 2009 r. i stawiając Józefowi F. zarzuty. Sędzia rozjechał na sali sądowej przedstawicieli IPN. W ostrej reprymendzie zauważył, że zarzucając komuś naruszanie prawa, najpierw trzeba stosować je samemu.
Czy prawomocny wyrok sądu, dotyczący co prawda zniesienia środków zapobiegawczych, jednak oparty na istotnym dla sprawy fakt przedawnienia, cokolwiek zmienił w sytuacji Józefa F.? Kompletnie nic. Na wniosek o umorzenie prowadzonego przeciwko niemu śledztwa, w związku z brakiem przesłanek procesowych (bezsprzeczne przedawnienie) Józef F. otrzymał odpowiedź od prokuratora: Umorzenie postępowania śledztwa byłoby przedwczesne gdyż IPN musi skompletować nowy materiał dowodowy celem zmiany i uzupełnienia zarzutów. Co można jeszcze znaleźć przeciwko Józefowi F.? Okazuje się, że F. działał w innej zorganizowanej grupie, opartej na strukturze zhierarchizowanej. Był funkcjonariuszem UOP. Zweryfikowany pozytywnie, po wszelkich kontrolach jego pracy w pionie śledczym z okresu PRL, pracował nawet pod wodzą Andrzeja Milczanowskiego, znanego pogromcy komuchów, współpracownika KOR i "Solidarności". To jednak wykracza poza zakres zainteresowania śledczych z IPN. Józef F. i jego historia to przykład bezużyteczności Instytutu Pamięci Narodowej. Tworu, który zatrudnia... 2 056 pracowników. Średnia pensja to 5 132 zł. Na same wynagrodzenia z kieszeni podatnika idzie kilkanaście milionów. Prawie każdy pracownik dostaje nagrody. W grudniu prezes wziął 29 040 zł nagrody za pracę w 2009 r. Zresztą - jak co roku. Wydatki w minionym roku wyniosły 2 090 322 000 zł. Między innymi na opłaty za utrzymanie majątku (wynajem i inne powinności), na wydawanie dodatku do "Gościa Niedzielnego", na wykłady o zbrodni katyńskiej, na opracowania wydawane przez wydawnictwa katolickie itd.

 Miliony idą na postępowania sądowe i prokuratorskie. Jak np. sprawa "kłamcy lustracyjnego", który został oskarżony o przyjęcie łapówki od oficera SB w postaci paczki papierosów marki Klubowe, czy "zbrodniarza", który na terenie Podkarpacia współpracował z SB, bo przyjął korzyść majątkową od funkcjonariusza w postaci kieliszka wódki w barze Kaprys, toruńskie pierniki w polewie czekoladowej i papierosa marki Carmen.

Spisek lekarzy (NIE, 29/2010) oraz (NIE, 36/2010)


Naczelny Sąd Lekarski to nawet nie jest sąd koleżeński. To sąd kolesiów. Liczne jego orzeczenia znamionuje przymykanie oka na błędy lekarzy nieudaczników, oszustów i niedouczonych ignorantów oraz eliminowanie tych medyków, którzy nie godzą się na takie praktyki swoich koleżanek i kolegów. Sprzeciwiają się temu wszelkie organizacje broniące praw człowieka, łącznie z trybunałem strasburskim, ale przedstawiciele sądów lekarskich mają to gdzieś. 

Dr Ryszard Frankowicz, ginekolog z Tarnowa, to lekarski dysydent. Głośno o nim w środowisku medycznym i wśród pacjentów, bo nie boi się sporządzać na prośbę pacjentów krytycznych opinii o działalności innych lekarzy i placówek medycznych. Pacjenci przedstawiają je potem w sądzie. Bywa, że wygrywają odszkodowania za błędy i zaniedbania. W 1996 r. wydał opinię dla pacjenta z chorą wątrobą. Stwierdził w niej, że szpital w Tarnowie przyczynił się do pogorszenia stanu jego zdrowia, odmawiając wykonania biopsji, przez co w porę nie zdiagnozowano, że ma marskość wątroby, i nie rozpoczęto prawidłowego leczenia. Za wydanie takiej opinii sąd lekarski przy okręgowej izbie lekarskiej ukarał go naganą wpisaną do akt, co zablokowało mu na kilka lat możliwość awansu zawodowego. Podstawą ukarania był art. 52 ust. 2 kodeksu etyki lekarskiej, który mówi, że lekarz powinien zachować szczególną ostrożność w formułowaniu opinii o działalności zawodowej innego lekarza, w szczególności nie powinien publicznie dyskredytować go w jakikolwiek sposób. Rzecznik odpowiedzialności zawodowej na sali sądowej stwierdził: dr Ryszard Frankowicz, sporządzając i wydając pacjentowi opinię, w której zawarł ocenę postępowania zawodowego innych lekarzy (zatrudnionych w Klinice Hepatologii w Tarnowie), w sposób oczywisty naruszył ugruntowane zasady należytego postępowania między lekarzami obowiązujące w środowisku medycznym. W 1997 r.
okręgowy sąd lekarski uznał lekarza winnym nieetycznego postępowania. Sąd nie badał, czy opinia była wykonana rzetelnie, gdyż uznał, że... kwestia dotycząca tego,
czy odzwierciedlała ona rzeczywistość, była nieistotna Podczas rozprawy dr Frankowicz wielokrotnie powtarzał: Celem pracy lekarza jest dobro pacjenta, a nie solidarność zawodowa z innymi lekarzami - ale nie przekonał nikogo. Sąd uznał, że jego działania były wysoce naganne i szkodliwe nie tylko dla kolegów lekarzy, ale również dla pacjenta, gdyż wydana opinia doprowadziła go do bezpodstawnego przekonania, że stał ńę ofiarą niesprawiedliwości.
Czyli Frankowicz naraził bliźniego na niepotrzebny stres. Autonomia wobec państwa i Europy
Po 11 latach ostracyzmu w środowisku zawodowym dr Frankowicz mógł powiedzieć, że istnieje sprawiedliwość. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 23 kwietnia 2008 r. (SK16/07) mówi, że nie można stosować art. 52 do opinii wypowiadanych zgodnych z prawdą i uzasadnionych ochroną interesu publicznego. Także wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (R. F. przeciwko Polsce, skarga nr 53025/99, wyrok z 16 grudnia 2008 r.) stwierdza, że karanie lekarzy za krytyczne opinie o prawidłowości leczenia pacjentów narusza wolność słowa (art. 10 konwencji). Trybunał w Strasburgu nakazał Polsce wypłacić lekarzowi odszkodowanie. Wyroki obu trybunałów ani nowe wytyczne do Ustawy o izbach lekarskich nie tylko nie zmieniły zapisu art. 52, ale nawet nie zrobiły żadnego wrażenia na ustawodawcy i przedstawicielach sądów lekarskich. Od 1 stycznia 2010 r. zaszły zmiany w Ustawie o izbach lekarskich. Tryb postępowania w sprawach odpowiedzialności zawodowej od tego czasu powinien być dostosowany do standardów z kodeksu postępowania karnego. Tymczasowe zawieszenie prawa do wykonywania zawodu wobec lekarza możliwe będzie jedynie wówczas, gdy zebrane dowody - z dużym prawdopodobieństwem - będą wskazywać, że popełnił on ciężkie przewinienie zawodowe, a jego dalsza praca będzie zagrażać bezpieczeństwu pacjentów (a nie lekarzy!) lub wskazywać, że może on popełnić kolejny błąd. Tymczasem miesiąc temu Naczelny Sąd Lekarski zawiesił w prawach wykonywania zawodu na okres trzech lat dr. Wojciecha Serwatkę, za to, że... powiedział policji, że jego szef ordynator bierze w łapę! Zorganizowana przez policję prowokacja doprowadziła do przyjęcia przez owego ordynatora łapówki (co zostało nagrane) i umieszczenia go w areszcie.
Żeby kolega koledze zrobił coś takiego - dziwił się rzecznik odpowiedzialności zawodowej, argumentując, że Serwatkę trzeba surowo ukarać. Według rzecznika, nawet jeśli widział jakieś naganne zachowania kolegi, to powinien powiedzieć 0 tym... przełożonemu. Doktor Tadeusz Pasierbiński, położnik z katowickiego szpitala, wkurzył się, gdy nowego ordynatora przywieziono w teczce. Tym bardziej że nieznany nikomu kandydat nie posiadał odpowiednich kwalifikacji. O ustawionym konkursie ordynatorskim zaalarmował wszystkich wokół - pisał do kolejnych instancji władz w służbie zdrowia, administracji państwowej 1 lokalnej. Odpowiedzi nie dostał, za to szybko zajął się nim rzecznik odpowiedzialności zawodowej. Komisja etyki okręgowej izby lekarskiej dyscyplinarnie napiętnowała Pasierbińskiego za pomawianie kolegów. Najpierw dostał naganę i zakaz awansu. Rzecznik powtarzał podczas rozprawy jak katarynka, że nie wolno źle mówić 0 koledze po fachu. Oskarżani przez niego lekarze wytoczyli sprawę karną o pomówienie i zniesławienie. Ściągnięta do szpitala kontrola oskarżyła lekarza o zaniedbania i błędy, uznając, że nie nadaje się do samodzielnej pracy w szpitalu. Efekt - kolejny proces przed sądem lekarskim 1 odsunięcie od dyżurów i zabiegów. Ze szpitala trafił do lokalnej poradni, potem w ogóle wyleciał z pracy z litanią zarzutów. W jego mieszkaniu, należącym do szpitala, dyrekcja drastycznie podniosła czynsz. Gdy nie zapłacił, nakazano mu opuścić lokal. - Zostałem bez pracy, z fatalnymi opiniami i procesami na karku - mówi lekarz. I z piętnem kapusia. A to dużo ważniejsze w tym środowisku niż opinia doskonałego lekarza i szacunek pacjentów. Po wielu latach przed sądami cywilnymi udowodnił, że nigdy nie zrobił niczego złego. Nakazano sądowi lekarskiemu cofnięcie nałożonych kar jako rażąco niesprawiedliwych. I co z tego?

Nietykalni
Można by rzec, że sądy lekarskie lubią łapówkarzy. Niedawno skazany prawomocnym wyrokiem za przyjmowanie korzyści majątkowej od pacjentów ordynator oddziału neurologii leżajskiego szpitala nie został ukarany przez sąd lekarski. Zdaniem kolegów z branży może i brał łapówki, ale... ich nie żądał. Chodzi o Zbigniewa P., którego leżajski sąd skazał na rok, i sześć miesięcy więzienia w zawieszeniu na cztery lata oraz karę grzywny w wysokości 25 tys. zł i pokrycie kosztów sądowych na kwotę ok. 6 tys. zł. Prokuratura oskarżyła go o wzięcie w 2008 r. dziewięciu łapówek. Jednak dla sądu lekarskiego nie jest to powód do ukarania lekarza. Wyjaśnienie przewodniczącego składu sądu lekarskiego jest co najmniej żenujące. - W materiale dowodowym prokuratury nie ma mowy o tym, że ordynator żądał łapówek. Nie było nawet dowodów na to, że sugerował pacjentom, iż wykona dane świadczenie po otrzymaniu korzyści majątkowych. W związku z tym wydałem takie orzeczenie, a nie inne - wyjaśnia Artur Czurczak, lekarski sędzia. Krystyna K., ginekolog z Opola, odkąd pamiętają ją koledzy, lubiła wypić. Wielokrotnie pod wpływem alkoholu przyjmowała pacjentki. Nigdy tego nie zgłaszali, bo wiedzieli, że to oni zostaną ukarani, a nie alkoholiczka. Aż wreszcie doszło do kilku tragedii, poronień, źle odebranych porodów. Wreszcie w Dzień Kobiet narąbana jak szpadel Krystyna K. potrąciła samochodem studentkę i uciekła z miejsca wypadku, nie udzielając pomocy ciężko rannej dziewczynie. Zwyczajnie pojechała na dyżur i pijana przyjmowała pacjentki. Odrębne od prokuratury śledztwo w sprawie Krystyny K. prowadził rzecznik odpowiedzialności zawodowej Opolskiej Izby Lekarskiej. - Zgłosiły się do nas panie, które potwierdziły, że Krystyna K. badała je, będąc pod wpływem alkoholu - przyznał dr Jacek Mazur. Po wnikliwym śledztwie lekarka dostała... naganę. Okazuje się, że już raz Krystyna K. stała przed sądem lekarskim za przyjmowanie pacjentek po pijaku. Ukarano ją wtedy upomnieniem, uznając za okoliczność łagodzącą wyrażenie skruchy przez K.

Pacjent to natrętna mucha
Kogo więc sąd lekarski nie lubi? Pacjentów, którzy próbują dochodzić swoich praw. Maciej Z. usunął 47-letniej Krystynie Chrzan nadmiar tłuszczu z powłok jamy brzusznej. Nastąpiły powikłania. Efekt? Makabrycznie zdeformowane, bolesne podbrzusze. Okręgowy Sąd Lekarski w Szczecinie uznał go winnym popełnienia błędu i ukarał... naganą. W sprawie Krystyny Chrzan co najmniej trzech biegłych lekarzy potwierdziło, że zniekształcenia są wynikiem operacji z 2001 r. Prof. Andrzej Zieliński, konsultant krajowy w dziedzinie chirurgii plastycznej, uznał wprost, że Maciej Z. nie miał prawa podejmować się operacji z dziedziny chirurgii plastycznej, bo... nie posiada takiej specjalizacji! O sprawiedliwość kobieta walczyła prawie cztery lata. Sąd lekarski ociągał się z wyrokiem. Na ponaglenia kobiety lekarze odpowiadali familiarnymi listami, np. przewodniczący sądu Wojciech Jagielski napisał jej: Pragnę poprosić po raz ostatni o kilkanaście dni cierpliwości. Ale termin wyznaczył dopiero pół roku później, a potem jeszcze raz go przesunął o kilka miesięcy. Kolejna rozprawa zaś została przełożona w związku ze śmiercią Naszego Ukochanego Ojca Świętego - chociaż miała się odbyć w trzy dni po pogrzebie papieża. W 2000 r. Sąd Rejonowy w Gdańsku uznał anestezjologa Macieja D. winnym nieumyślnego spowodowania śmierci 5-latka i skazał go na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Sprawę rozpatrywał także okręgowy sąd lekarski, który... udzielił mu nagany! Nie orzekł zakazu wykonywania zawodu, gdyż za okoliczność łagodzącą uznano fakt, że nie miał on jeszcze specjalizacji i pracował bez nadzoru, a aparat, którym się posługiwał przy znieczulaniu, był stary i trzeba go było dobrze znać. W kwietnia 2000 r. 53-letni Jerzy P. źle się poczuł. Zadzwonił po pogotowie. Powiedział dyspozytorowi, że odczuwa bardzo silny, promieniujący ból w klatce piersiowej, boli go też lewa ręka i zaczyna drętwieć ciało. Karetka przyjechała po godzinie. Jerzy P. twierdzi, że lekarz zbadał go, zrobił EKG, zmierzył ciśnienie, podał lekarstwo i kazał następnego dnia zgłosić się do przychodni rejonowej. Kiedy nazajutrz lekarka z rejonu obejrzała EKG wykonane przez pogotowie, kazała pacjentowi położyć się, nie ruszać i natychmiast wezwała karetkę, która zawiozła go do szpitala. Okazało się, że P. przeszedł rozległy zawał. Musiał poddać się operacji wszczepienia by-passów. Sąd cywilny przyznał rację pacjentowi - pogotowie ponosi odpowiedzialność za to, że nie udzielono choremu właściwej pomocy - uznał sędzia Dariusz Limiera. Sąd lekarski ukarał lekarza... upomnieniem.

Sędziowie, niesądziowie
Zgodnie z zapisem artykułu 56 Ustawy o izbach lekarskich, w skład Naczelnego Sądu Lekarskiego orzekającego w drugiej instancji wchodzą sędziowie Sądu Najwyższego wskazani przez pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. Ale tak nie jest. W składach sędziowskich zasiadają tylko lekarze, bez żadnego przygotowania prawniczego. Sędziowie zawodowi nieoficjalnie mówią, że nie chcą brać udziału w tej farsie. Oni chcieliby wydać sprawiedliwy wyrok, ale czterech innych członków głosuje przeciwko ich decyzjom. Bronią swoich kolegów, niezależnie od tego, czy skrzywdzili chorego albo przyjmowali łapówki. Od miesiąca nawet odszkodowań, które przyznają pacjentom sądy cywilne, nie będą płacili sami lekarze, bo wprowadzono ubezpieczenie OC w razie popełnionych błędów.* Helsińska Fundacja Praw Człowieka dostaje setki listów z prośbą o interwencję. Podobnie Adam Sandauer, założyciel fundacji "Primum Non Nocere", która walczy o sprawiedliwość dla uśmierconych lub okaleczonych przez lekarzy chorych. Bez środków na życie i możliwości powrotu do zdrowia ofiara błaga bezskutecznie o pomoc. Powoli następuje degradacja bądź rozkład rodziny. Z czasem problem rozwiązuje się sam, drogą naturalną - argumentuje. O prawo do uczciwości walczą też ukarani przez sądy lekarskie ci lekarze, którzy odważyli się powiedzieć głośno o przewinieniach swoich kolegów po fachu. ?
askibniewska@redakcja.nie.com.pl * Z początkiem 2010 r. Ustawą o zawodach lekarza i lekarza dentysty rozszerzono obowiązkowe ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej za szkody wyrządzone przy wykonywaniu czynności zawodowych. Obecnie obejmuje ono wszystkich lekarzy i lekarzy dentystów. Przepisy wykonawcze weszły w życie 12 czerwca 2010 r. Zgodnie z rozporządzeniem, ubezpieczenie OC lekarzy i lekarzy dentystów obejmuje szkody wyrządzone działaniem lub zaniechaniem ubezpieczonego, przy wykonywaniu czynności zawodowych. Zwiększa to bezpieczeństwo lekarzy przed skutkami ich błędów i niebezpieczeństwo dla pacjentów.
Artykuł 41 Ustawy o izbach lekarskich, zawarty w rozdziale 6 zatytułowanym "Odpowiedzialność zawodowa", brzmi: "Członkowie samorządu lekarzy podlegają odpowiedzialności zawodowej przed sądami lekarskimi za postępowanie sprzeczne z zasadami etyki i deontologii zawodowej oraz naruszenie przepisów o wykonywaniu zawodu lekarza". Szczegóły lekarze ustalają sobie sami dla siebie.
Dla sądu lekarskiego niedouczony lekarz to nic nadzwyczajnego. A skoro niewiele umie, ma prawo doprowadzić do śmierci pacjenta. Rocznie wpływa do rzecznika odpowiedzialności zawodowej około 2 tysiące skarg pacjentów. 90 proc. z nich jest odrzucanych. Te, które są rozpatrywane, kończą się albo uniewinnieniem beznadziejnego lekarza, albo symbolicznymi karami.
Sąd lekarski stwierdził, że dr Frankowicz wyraził negatywne opinie na temat zawodowego postępowania lekarzy. Czyniąc to, zdyskredytował ich w oczach pacjenta. Jego zachowanie było zatem sprzeczne z zasadą solidarności zawodowej, a w konsekwencji z postanowieniami artykułu 52 kodeksu etyki lekarskiej. Sądownictwo lekarskie kieruje się odrębnymi niż sądownictwo powszechne prawami, chociaż ustawy karne uchwalają wybrani przez ogół prawodawcy, a kodeksy zawodowe reprezentanci danego fachu w swoim odrębnym interesie.


Numer: 36/2010

Maciej Hamankiewicz
Przed miesiącem w "NIE" ukazała się publikacja pt "Spisek lekarzy" mówiąca o skandalicznych wyrokach ferowanych przez sądy lekarskie. Pokazaliśmy, jak izby i sądy lekarskie chronią tych medyków, którzy nigdy nie powinni byli nimi zostać. Pokazaliśmy, że nie jest to sąd koleżeński, ale sąd kolesiów. Publikacja Joanny Skibniewskiej zawierała opis przypadków błędów czy wręcz przestępstw popełnianych przez lekarzy, karanych za to w sądach powszechnych, a następnie uniewinnianych lub obdarzanych symbolicznymi wyrokami (upomnienie, nagana) w sądach lekarskich. Red. Skibniewska opisała też los lekarzy, którzy mieli odwagę przeciwstawić się złym czynom popełnianym przez kolegów: korupcji, niekompetencji czy pojmowanej na opak solidarności zawodowej. Lekarze, którzy usiłowali zwalczać te złe praktyki, byli surowo karani przez sądy lekarskie - najczęściej właśnie w imię korporacyjnej solidarności, którą zresztą nakazuje lekarski kodeks etyczny. Zainteresowani go sobie uchwalili w trosce o siebie, a na szkodę pacjentom. Tego, co w odpowiedzi na artykuł "Spisek lekarzy" napisał prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Maciej Hamankiewicz, nie uznajemy za sprostowanie. Jego cechy określa Prawo Prasowe. Zdecydowaliśmy się jednak zamieścić ów list oraz - skoro to nie sprostowanie - odpowiedź, aby pokazać, jakimi argumentami posługuje się prezes NRL w celu obrony swojej korporacji. Najwyższy przedstawiciel środowiska lekarskiego staje bowiem na czele złych praktyk swego środowiska. Wyraża obojętność wobec dobra chorych dla chronienia tych uczynków lekarzy, które izby lekarskie powinny zwalczać. Red.
Sz. P. Jerzy Urban Redaktor Naczelny Tygodnik "NIE" "URMA" Sp. z o.o. ul. Słoneczna 25 00-789 Warszawa Szanowny Panie Redaktorze, na podstawie art. 31 pkt 1 ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. prawo prasowe (Dz. U. Nr 5, póz. 24 z późn. zm.) wnoszę o zamieszczenie w najbliższym numerze tygodnika "NIE" załączonego poniżej tekstu sprostowania nieprawdziwych informacji zawartych w artykule autorstwa Pani Joanny Skibniewskiej pt. "Spisek Lekarzy", który został opublikowany w tygodniku "NIE" nr 29 (1033) 15 lipca 2010 r. Z poważaniem Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Maciej Hamankiewicz

Sprostowanie
W związku z artykułem Pani Joanny Skibniewskiej pt. "Spisek Lekarzy" opublikowanym w tygodniu NIE nr 29 (1033) 15 lipca 2010 roku informuję, iż w treści artykułu znalazły się nieprawdziwe informacje wymagające sprostowania. Nieprawdą jest, iż cytuję "od 1 stycznia 2010 r. zaszły zmiany w ustawie o izbach lekarskich". W dniu tym weszła w życie nowa ustawa o izbach lekarskich, która co do zasady uchyliła ustawę o izbach lekarskich z dnia 17 maja 1989 r. Tymczasem Pani Skibniewska w swoim artykule dwukrotnie przytacza uchyloną ustawę. Nieprawdą jest jakoby "zgodnie z art. 56 ustawy o izbach lekarskich w skład Naczelnego Sądu Lekarskiego orzekającego w drugiej instancji wchodzą sędziowie Sądu Najwyższego wskazani przez pierwszego prezesa Sądu Najwyższego" oraz, że sędziowie Ci w anonimowych wypowiedziach nie chcą brać udziału w orzekaniu w sądach lekarskich. Sędziowie Sądu Najwyższego nie wchodzą w skład Naczelnego Sądu Lekarskiego od dnia 1 stycznia 2003 r., kiedy to weszła w życie ustawa z dnia 23 listopada 2002 r. o Sądzie Najwyższym uchylająca przepis art. 56 ustawy z dnia 17 maja 1989 r. o izbach lekarskich. Tym samym nieprawdziwe są twierdzenia, jakoby sędziowie Sądu Najwyższego nie chcieli brać udziału w działałności Naczelnego Sądu Lekarskiego, ponieważ obowiązujące od ponad 7 lat przepisy nie dopuszczają w ogóle takiej możliwości. W swoim artykule Pani Skibniewska myli również instytuq'ę tymczasowego zawieszenia prawa wykonywania zawodu opisaną w art. 77 ustawy z dnia 2 grudnia 2009 r. o izbach lekarskich, która jest swoistym środkiem zapobiegawczym stosowanym w szczególnych przypadkach przed prawomocnym rozstrzygnięciem sprawy, który może być porównany do stosowanego przez sądy powszechne tymczasowego aresztowania, z jedną z kar przewidzianych w art. 83 ust. 1 ustawy z dnia 2 grudnia 2009 r., tj. karą zawieszenia prawa wykonywania zawodu na okres od roku do pięciu lat. W opisanej przez Panią Skibniewska sprawie Naczelny Sąd Lekarski orzekł wobec lekarza Wojciecha S. karę zawieszenia prawa wykonywania zawodu tym samym nieprawdziwe jest stwierdzenie, iż Naczelny Sąd Lekarski zastosował w stosunku do Wojciecha S. tymczasowe zawieszenie prawa wykonywania zawodu. Nieprawdziwym jest twierdzenie, iż w wyniku jakichkolwiek spraw cywilnych prowadzonych przez Pana Tadeusza Pasierbińskiego "nakazano sądowi lekarskiemu cofnięcie nałożonych kar jako rażąco niesprawiedliwych". Obowiązujące przepisy nie przewidują opisanej przez Panią Skibniewska procedury nakazania cofnięcia kar. Nieprawdziwym jest twierdzenie, iż w wyniku wprowadzenia obowiązkowego ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej lekarzy nie będą oni płacili odszkodowań za ewentualne błędy. Wprowadzenie obowiązku ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej doprowadzi do zwiększenia bezpieczeństwa pacjentów w przypadku powstania szkody związanej z leczeniem. W przypadku szkody powstałej z winy lekarza pacjent będzie mógł dochodzić odszkodowania od firmy ubezpieczeniowej, co gwarantuje większy stopień bezpieczeństwa związany z możliwością pokrycia niekiedy wysokich odszkodowań. Nieprawdą jest również, iż 90% spośród wpływających rocznie do rzeczników odpowiedzialności zawodowej skarg "jest odrzucanych". Rzecznicy odpowiedzialności zawodowej wydają następujące postanowienia kończące sprawy: - o odmowie wszczęcia postępowania, gdy treść skargi nie daje podstaw do uznania, iż zachodzi prawdopodobieństwo popełnienia przewinienia zawodowego; - o umorzeniu postępowania, kiedy prowadzone postępowanie nie daje podstaw do wniesienia wniosku o ukaranie do sądu lekarskiego, bądź zachodzi przesłanka uniemożliwiająca prowadzenie postępowania; - o skierowaniu wniosku o ukaranie do sądu lekarskiego. Wśród sposobów zakończenia postępowania nie ma więc opisanego przez Panią Skibniewska "odrzucenia skargi".

Od autorki
Pisząc o skandalicznych wyrokach korporacyjnych sądów lekarskich, miałam nadzieję, że wysoki reprezentant tego środowiska odniesie się do szczegółowo opisanych przypadków, gdzie sądy lekarskie chroniły pijaków, nieudaczników i łapówkarzy. Liczyłam na to, że zainteresują kogoś losy lekarzy surowo ukaranych za czynne sprzeciwianie się złym praktykom. Tymczasem w odpowiedzi na moją publikację prezes Naczelnej Rady Lekarskiej wytknął mi rzekome nieścisłości, w ogóle nie odnosząc się do istoty sprawy. Przy tym nawet w tych drobiazgach pan prezes się myli lub po prostu się czepia. 1) Nieprawdą jest iż "od 1 stycznia 2010 r. zaszły zmiany w ustawk o izbach lekarskich". W dniu tym weszła w życie nowa ustawa o izbach lekarskich. Wskutek zmian w ustawie o izbach lekarskich, które weszły w życie 1 stycznia 2010 r., ma ona inną treść. Zmiana ustawy, czy zmiany w ustawie - rozróżnienie to ma znaczenie tylko formalne. Ważne, że owe zmiany zwiększają prawa pacjenta, ustawiają większą rozpiętość stosowanych kar i większą jawność prowadzonych spraw. O tym właśnie napisałam. 2) Nieprawdą jest jakoby "zgodnie z art. 56 ustawy o izbach lekarskich w skład Naczelnego Sądu Lekarskiego w drugiej instancji wchodzą sędziowie Sądu Najwyższego" oraz, że sędziowie ci w anonimowych wypowiedziach nie chcą brać udziału w orzekaniu w sądach lekarskich. Opisywałam historię kształtowania sądów. Przed 1 stycznia 2003 r. sędziowie Sądu Najwyższego wchodzili w skład NSL, ale nie chcieli brać udziału w orzekaniu sądów lekarskich, gdzie byli zdominowani przez lekarzy i bezsilni. I to dlatego zmieniono ustawę i wyłączono sędziów SN z konieczności zasiadania w NSL. Rozmawiałam z nimi i przytoczyłam ich wypowiedzi - anonimowo; bo sędziowie, dając nazwisko, nie powtórzą oceny: farsa. Powody wycofania sędziów z sądownictwa lekarskiego są obficie przedstawione w dokumentacji dotyczącej tworzenia ustawy. 3) W opisanej przez Panią Skibniewska sprawie Naczelny Sąd Lekarski orzekł wobec lekarza Wojciecha S. karę zawieszenia prawa wykonywania zawodu, tym samym nieprawdziwe jest stwierdzenie, iż Naczelny Sąd Lekarski zastosował w stosunku do Wojciecha S. tymczasowe zawieszenie prawa wykonywania zawodu. Nie ma żadnej istotnej różnicy między moim określeniem "tymczasowe zawieszenie prawa wykonywania zawodu", a określeniem prezesa Hamankiewicza - "kara zawieszenia prawa wykonywania zawodu". Zawieszenie oznacza tymczasowość, w odróżnieniu od "odebrania" prawa wykonywania zawodu. Ważne jest, że doktorowi Wojciech Serwatko odebrano możliwość leczenia na okres 3 lat za udział w policyjnej akcji wymierzonej w lekarzy-łapówkarzy. Tak surowa kara nie spotkała lekarzy, którzy pijani zabijali swoich patentów. Spotkała za to lekarza, który ośmielił się nasrać we własne gniazdo, ujawniając praktyki swojego przełożonego. Do tej kwestii prezes Hamankiewicz jednak nie chciał się odnieść. Choć to zachęta do krycia postępków kolegów - nasz zasadniczy zarzut wobec korporaqi. 4) Nieprawdziwym jest twierdzenie, iż w wyniku jakichkolwiek spraw cywilnych prowadzonych przez Pana Tadeusza PasierbińskieI go nakazano sądowi lekarskiemu cofnięcie nałożonych kar jako rażąco niesprawiedliwych. Jak napisałam, sąd pracy przywrócił do pracy doktora Pasierbińskiego, wyrzuconego z powodu decyzji sądu lekarskiego. Inny sąd - cywilny - stwierdził jasno, że orzeczenie sądu lekarskiego mówiące o tym, że ów lekarz działał na szkodę szpitala (za co też został ukarany przez korporacyjny trybunał), jest rażąco niesprawiedliwe. Poza tym sąd ten powiedział wyraźnie, że lekarz nie popełnił żadnego błędu i może dalej wykonywać pracę. Jeżeli - jak pisze pan prezes - "obowiązujące przepisy nie przewidują procedury cofnięcia kar", to tym gorzej dla tych przepisów i lekarzy bawiących się w wymiar sprawiedliwości nierespektujący prawa i decyzji sądownictwa państwowego. 5) Nieprawdziwym jest stwierdzenie, iż w wyniku wprowadzenia obowiązkowego ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej lekarzy nie będą oni płacili odszkodowań za ewentualne błędy. Podtrzymuję stwierdzenie, że obowiązkowe ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej spowodują, iż to nie lekarze z własnej kieszeni będą płacić pacjentom za szkody powstałe z winy lekarzy, lecz towarzystwa ubezpieczeniowe. Zniknie ryzyko lekarza, że poniesie materialną odpowiedzialność za błąd, zaniedbanie, nieuctwo więc pacjenci będą mniej bezpieczni. Pan prezes zresztą temu nie zaprzecza, czemu więc nakazuje to prostować? 6) Nieprawdą jest, iż 90% spośród wpływających rocznie do rzeczników odpowiedzialności zawodowej skarg "jest odrzucanych". Znów chodzi o słówka, a nie o problem. Czy skargi są "odrzucane", czy wydawane są "postanowienia o odmowie", czy też "postanowienia 0 umorzeniu", nie ma żadnego znaczenia dla istoty problemu. Rzecznicy, powodowani fałszywie rozumianą solidarnością zawodową, chronią swoich kolegów, nawet w tych przypadkach, gdy ich błędy są oczywiste i jawnie zawinione. Pan prezes Hamankiewicz jest lekarzem. Ufam, że lepiej umie leczyć niż czytać publikacje i odpowiadać na nie.

Pułapka na Blidę (NIE, 23/2010)


Agent ABW uwodził Aleksis, żeby zdobyć zeznania obciążające polityka lewicy. Inna agentka miała byłej minister "wsiąść na psychikę". Nowe rewelacje o polowaniu, które przerwała śmierć. 25 kwietnia minęła 3. rocznica śmierci Barbary Blidy. Jednak niektóre fakty dopiero wychodzą na jaw.

Gdy pomimo wielomiesięcznego pobytu w więziennej celi przyjaciółka Blidy bizneswoman Barbara K. zwana Aleksis nic na Blidę powiedzieć nie chciała, ABW zaczęła ją urabiać, używając agenta-uwodziciela. Przyjaciel ów rozumiał przerażenie i uciążliwości aresztu, wspierał w trudnych chwilach, komplementował. I radził, by powiedziała to, co chcą "te skurwysyny", bo on już nie może patrzeć na jej cierpienie. Po 11 miesiącach pudła, straszeniu lub obiecywaniu wolności przez prokuratorów, Aleksis wreszcie rzuciła oskarżenie na byłą koleżankę, że w 1997 r. w jej imieniu zaniosła 80 tys. zł łapówki.

Agent ABW przekazał prokuratorowi radosną informację, że Aleksis pękła i chce gadać. Została więc wypuszczona z aresztu. Potem własnym lub służbowym samochodem woził ją na przesłuchania do prokuratury albo ABW, gdzie z miłością tulił i głaskał po rączce, gdy składała zeznania.
Gdy Aleksis gubiła się w zeznaniach, myliła wątki, agent-przyjaciel udzielał jej wsparcia. W razie czego "przypominał", co ma mówić. Również prokuratorzy "naprowadzali ją", jak powinna zeznawać. Dziś już wiadomo, że żadnej korupcji nie było. Prokuratura przedstawiła co prawda zarzuty korupcyjne trzem osobom w tym samym śledztwie, w którym miała je usłyszeć Blida. Jednak w lutym tego roku Sąd Rejonowy w Rudzie Śląskiej umorzył sprawę. Zrobił to przed odczytaniem aktu oskarżenia, uznając, iż prokuratura nie powinna w ogóle stawiać zarzutów, gdyż przestępstwa nie popełniono. Chodziło zaś wówczas o spektakularne rozbicie układu złożonego z polityków lewicy, biznesmenów i skorumpowanych urzędników.

 Układ zrodził się w umysłach władców IV RP, miał się objawić na Śląsku. Barbara Blida stanowiła pierwsze ogniwo układanki. Miała trafić do aresztu tymczasowego, żeby zmięknąć. Jej zatrzymanie miały pokazać telewizje, by każdy mógł się przekonać, jak skuteczna w walce z układem jest IV RP. Lista osób, które znalazłyby się następnie w kręgu podejrzeń, jest długa: c, Marek Borowski, Krzysztof Janik, Wacław Martyniuk, Andrzej Szarawarski, Zbigniew Zaborowski, Jerzy Markowski... W akcję mającą przygwoździć śląski układ zaangażowały się prokuratura i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W akcji zatrzymania Blidy brało udział pięciu funkcjonariuszy ABW. W listopadzie zeszłego roku rozpoczął się proces jednego z nich - Grzegorza S., odpowiedzialnego za akcję w domu Blidy. Postawiono mu zarzut niedopełnienia obowiązków służbowych. Proces został utajniony. Dodajmy, że Grzegorz S. jest dobrze znany Czytelnikom "NIE". Jako oficer UOP uczestniczył w skandalicznym zatrzymaniu Krzysztofa Porowskiego, biznesmena kojarzonego z lewicą ("Wilczy dół dla lewicy", "NIE" nr 5/2005). Porowski został oczyszczony ze wszystkich zarzutów. Jest to póki co jedyny oficer ABW, którego pociągnięto do odpowiedzialności za akcję wymierzoną w Blidę. Skromnie, szczególnie wobec zeznań Ryszarda O., aresztanta, który udając, że śpi podczas transportu do prokuratury, podsłuchał rozmowę dwóch agentów. Konwojenci mówili o akcji w domu Blidy: Funkcjonariusz siedzący koło mnie mówił do tego z przodu, że oni mieli zielone światło z góry na wszystkie działania w domu p. Blidy. Padło stwierdzenie, że funkcjonariusz kobieta (podał imię tej kobiety, ale nie pamiętam) miała za zadanie denerwować p. Blidę, miała również chodzić za nią w trakcie zatrzymania. Funkcjonariuszka miała straszyć p. Blidę więzieniem, aresztem, że w tym areszcie co jej tam zrobią, jak tam będzie. O tym, że miała tak postępować, zadecydował jej naczelnik. (...) Pamiętam, że padło dosłownie sformułowanie ze strony mężczyzny siedzącego obok mnie, że funkcjonariuszka miała jej wsiąść na psychikę.
Aresztant opisał to w liście do naczelnika więzienia w Bydgoszczy. List przeleżał w szufladzie do wyborów jesienią 2007 r. Naczelnik przesłał go przełożonym dopiero w styczniu 2008 r. Ryszard O. opisał rozmowę agentów jeszcze przed przegranymi przez PiS wyborami, gdy w prokuraturze i ABW rządzili ludzie Ziobry. Narażał się na szykany ze strony wymiaru sprawiedliwości, a na pewno mu na tym nie zależało. Mało prawdopodobne, by kłamał. Funkcjonariuszka jak do tej pory nie usłyszała zarzutów. Może zaniedbanie to nadrobi sejmowa komisja śledcza badająca okoliczności śmierci posłanki. Powołanie jej mogło nastąpić dopiero po przegranej rządu PiS. Wcześniej PiS za wszelką cenę blokowało jej powstanie. Dziś działająca pod przewodnictwem Ryszarda Kalisza komisja jest na finiszu swoich prac. - Komisja miała zakończyć prace w kwietniu, niestety, tragedia pod Smoleńskiem nie pozwoliła na to - wyjaśnił nam Kalisz. - Planujemy w lipcu ogłosić raport końcowy. Przed nami ostatnie przesłuchania. Zeznawać będą Jerzy Engelking, Janusz Kaczmarek, Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński i mąż Barbary Blidy, Henryk Blida. - Czy da się już powiedzieć, kto zawinił? - Formuła komisji jest taka, że my nie możemy ścigać winnych, lecz jedynie wskazywać wady i błędy, tak by nigdy więcej się nie powtórzyły - powiedział nam poseł Kalisz. - Niemniej na pewno zostaną złożone zawiadomienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstw. Jedno już wpłynęło. Poza tym zapewne pojawią się wnioski dotyczące zmian w prawie. Kalisz nie ukrywa, że rezultat pracy komisji nie będzie w pełni zadowalający. Świadkowie (prokuratorzy i agenci ABW) zasłaniali się tajemnicą operacyjną lub tajemnicą śledztwa. Niektóre akta oznaczono klauzulą ściśle tajne, do innych komisja w ogóle nie dotarła. Urąga to sensowi. Dokumenty i dowody w postaci zeznań świadków utajnia się przed sejmową komisją mającą kontrolować poczynania, które pozostają dla niej tajemnicą.
Można powiedzieć, że za to zdarzenie (śmierć Blidy - przyp. J. S.) odpowiada środowisko SLD, które tolerowało relacje pani Blidy z osobami z mafii węglowej. To były fakty powszechnie znane - mówił
w 2007 r. w Telewizji Trwam Zbigniew Ziobro, wówczas minister sprawiedliwości i prokurator generalny. Dziś już wiadomo, że to nie SLD zabił Blidę, a aparat represji nadzorowany przez kaczystów popełnił wobec niej wiele nadużyć. Jednak ani Ziobro, ani Kaczyński nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności nawet za naciski, jakie wywierali na podwładnych w sprawie Blidy.

W lutym tego roku Prokuratura Okręgowa w Łodzi prowadząca śledztwo w sprawie okoliczności śmierci Barbary Blidy umorzyła śledztwo w wątku prokuratorów i nacisków na nich ze strony polityków i przełożonych. Nic w tym dziwnego, trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby znający prawo Ziobro lub Kaczyński dopuścili się w tej sprawie jawnego przestępstwa. W ogóle coś takiego, jak naciski w instytucji zhierarchizowanej i dowodzonej jak wojsko, którą jest prokuratura, są praktycznie nie do udowodnienia. Nie twierdzimy, że nie ma żadnej mafii węglowej. Dalecy jesteśmy od poglądu, że wszystkie śląskie interesy, w tym węglowe, są czyste. Nieraz tygodnik "NIE" pokazywał, że tak nie jest. Barbara Blida jednak do żadnej mafii nie należała, co już niepodważalnie ustalono. Mimo to wszczęto przeciw niej wiele bezprawnych działań, by postawić jej fikcyjne zarzuty. Popełniła samobójstwo, lecz naprawdę broń do jej piersi przystawili architekci IV RP. Przyjazna i pokojowa twarz Jarosława Kaczyńskiego ma zatrzeć wspomnienie o tamtych czasach. Jeśli kaczyści dostaną władzę po raz drugi, zostaną utwierdzeni w przekonaniu, że ich działania były słuszne i - co najważniejsze - bezkarne. Nie ponieśli przecież żadnej odpowiedzialności za śmierć Blidy ani za aferę gruntową, ani za załamanie transplantologii po zatrzymaniu doktora G. czy za liczne nielegalne akcje CBA. Gdyby PiS zyskało jakąkolwiek władzę w państwie, okazałoby się wówczas, że za dobrotliwą maską kryje się żądza odwetu i zamordyzm na jeszcze większą skalę. Wtedy będzie jednak już za późno. ?

Prawo kurwy (NIE, 20/2010)



Prostytutki z okolic Bydgoszczy walczą o godziwe warunki pracy. I żeby policja przestała się przypieprzać!


Krajowa "dziesiątka" niedaleko Bydgoszczy. Obwodnica w Makowiskach koło Stryszka. Wzdłuż trasy praca wre. Zimą i latem. W deszcz i wiatr. Koniecznie krótka spódniczka i bardzo wysokie buty. Może być lateksowa sukieneczka. Dekolt niekonieczny. - Mamy dużo klientów. Ostatnio głównie stałych - mówi Marika. - To była ciężka zima, trudne warunki. Przyjeżdżali głównie goście z okolicy. I teraz, gdy wraz z nadejściem wiosny mogły się wreszcie odkuć, od tygodni nie mają utargu. Przez policjantów, którzy utrudniają im życie. Jakim prawem? - Nie dają nam normalnie pracować - mówi Natasza. Wszystko z powodu jakiegoś głupiego morderstwa. 
W październiku zeszłego roku w Stryszku ktoś zaciukał ich koleżankę, przydrożną prostytutkę, i jej klienta. Jej poderżnięto gardło, a facet dostał dwa pchnięcia nożem i kulkę. Niedługo potem policja zatrzymała podejrzanych, ale okazało się, że najprawdopodobniej byli tylko przypadkowymi klientami innej panienki. Na miejscu zbrodni nie zabezpieczono prawie żadnych śladów. Wyniki badań DNA też nic nie dały. - No to nas szykanują - mówi Negri. - Niech szukają tam, gdzie można coś znaleźć, a nie u nas. - Przyjeżdżają codziennie i znęcają się nad nami. Są wulgarni, chamscy. Jeden to mi nawet powiedział, że tak już będzie zawsze, jeśli czegoś im nie powiemy - tłumaczy jedna z pań. - Chcą, żebyśmy im mordercę podały na tacy. Tylko że żadna z nas go nie zna. Nic nie widziałyśmy i nic nie słyszałyśmy - mówi inna. Nie chce zdradzić imienia, jedynie wiek: 26 lat. Skarży się, że policjantom zdarzają się odżywki ty kurwo! Ł oza tym odstraszają klientów. Tirówki twierdzą, że funkcjonariusze jeżdżą za nimi po lesie, podchodzą do ewentualnych klientów i każą im spierdalać. A jak któryś mocniej napalony i mimo wszystko w las wjeżdża, to po wszystkim go zatrzymują i dają kilkusetzłotowy mandat i punkty. Cholera wie za co. - Drugi raz już nie przyjedzie, nawet jeśli dobrze przyłożymy się do roboty - skarży się jedna z dziewczyn. - Od 9 lat tu stoję i jeszcze tak nie było, żeby mi policjant tyłka pilnował. - Mam do wykarmienia dwójkę małych dzieci. Prostytucja w Polsce nie jest zakazana. Nikt mi tego nie może zabronić. Złożę skargę do komendy za utrudnianie pracy - denerwuje się 19-letnia Natasza. Jacek, opiekun panienek, wytatuowany mięśniak, też jest wkurzony: - To paranoja. Gnębią nas, przyjeżdżają i wlepiają klientom mandaty. W mieście za takie samo przewinienie mogliby dostać najwyżej upomnienie. Mogę udowodnić, że jesteśmy szykanowani. - Niektórzy kierowcy wolą rusiejki - dodaje Natasza. 
Natasza to pseudonim artystyczny. Negri zawsze chciała się tak nazywać, a Marika to prawdziwe imię. Teoretycznie stawki są ustalone, stówa normalnie, siedemdziesiąt orał. Ale bywa, że stały klient dorzuci coś ekstra. Tyle że ostatnio zaczęły schodzić z ceny. Kawałek dalej, po przeciwnej strony drogi, w Lisim Ogonie dziewczyny nie są szykanowane przez gliniarzy. Jedynie za ich opiekunem jeździ nieoznakowany policyjny samochód. One jednak mogą pracować normalnie. Biorą więc jak zwykle. Panie ze Stryszka nie chcą się przenieść. Tu mają miejsce pracy. Niektóre od wielu lat. - Nie zostawiam bałaganu w swoim miejscu pracy, po mnie nie trzeba zbierać gumek ani butelek z wodą - mówi jedna z kobiet. Chyba najstarsza. - Nie widzę powodu, żebym miała stąd uciekać. Myślały, żeby iść do gminy. Podobno dobrze znają paru urzędników. - Dogłębnie - śmieje się jedna. Nie widzą jednak możliwości dogadania się z urzędniczkami. Poza tym ktoś mógłby im zarzucić, że nie płacą podatków. Już raz się zdarzyło, że jedna z prostytutek musiała zapłacić ogromny podatek, bo Urząd Skarbowy w Bydgoszczy dopatrzył się, że wydała kilkanaście milionów przez rok, nie mając udokumentowanych dochodów. 
Nic nie pomogło tłumaczenie, że to wszystko prezenty klientów. Z miłości. śledztwo w sprawie zabójstwa trwa. Choć informatorzy twierdzą, że to pasmo klęsk. Prokurator Wiesław Giełżecki z V Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Bydgoszczy nie chce mówić o postępowaniu, ale podobno prokuratura wychodzi z siebie, żeby coś znaleźć. Cokolwiek. Stąd te naloty na prostytutki ze Stryszka. Poliqanci są pewni, że dziewczyny coś wiedzą. Jedna z nich, Natalia P., koleżanka zamordowanej, niespodziewanie zniknęła. Podobnie wsiąkła Karolina S., która w dniu zabójstwa rozwoziła dziewczyny do lasu. Jednakże opieka policji wynika z troski o ich zdrowie i życie. - Krajowa "dziesiątka" to droga, na której dochodzi do wielu wypadków. Także śmiertelnych. Te panie są potencialnym zagrożeniem dla kierowców, ale także same narażają życie, stojąc przy jezdni. Funkcjonariusze dbają o bezpieczeństwo. Dlatego przyjeżdżają tam codziennie - wyjaśnia komisarz Monika Chlebicz, rzecznik komendy wojewódzkiej policji.

Sędziowie nie płacą (NIE, 20/2010)


Wymiar sprawiedliwości karze, ale sam jest bezkarny. 
 

Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia. Sala rozpraw. Na drzwiach wokanda: 9.30 - prokuratura kontra X - wniosek o przedłużenie aresztu tymczasowego; 9.35 - prokuratura przeciwko Y - wniosek o areszt tymczasowy; 9.40 - prokuratura kontra Z - wniosek o przedłużenie aresztu. Czyjaś wolność warta jest pięciu minut zastanowienia...

Wolni i szybcy
- Nie więcej niż 20 procent sędziów zapoznaje się z aktami sprawy przy wniosku o areszt tymczasowy - mówi mecenas Kazimierz Pawelec, doktor prawa. - Ogromna większość nawet nie słucha argumentów obrony. Decyzja o odebraniu komuś wolności trwa zwykle chwilę. Wystarczy, że prokurator wnioskujący o areszt napisze, że istnieje podejrzenie uczestnictwa w zorganizowanej grupie przestępczej albo że podejrzany na pewno będzie mataczył. Sąd tego nie sprawdza. Prokurator Aurelia Skiba z Krosna zrobiła z podejrzanego członka zorganizowanej grupy przestępczej. W sądzie mówiła, iż reszta członków grupy jest jeszcze nieznana i trzeba delikwenta zamknąć, to być może ona jeszcze kogoś znajdzie. W Krakowie prokurator Wojciech Nowak zrobił grupę przestępczą z żony i męża, a prokurator Rafał Babiński - z matki i syna. Ten drugi napisał w uzasadnieniu, że podejrzany na pewno będzie mataczył na wolności, bo posiada telefon komórkowy. Nowak zaś uzasadniał w sądzie, że jeden z jego "podopiecznych" będzie utrudniał śledztwo, jeśli się go nie przymknie, bo zna cały Kraków i będzie rozmawiał z ludźmi. Babiński podczas rozprawy o przedłużenie aresztu innej osobie powiedział sądowi, że podejrzany parę dni wcześniej wysłał SMA-a do innego podejrzanego. Gdy obrona udowadniała, że to niemożliwe, bo delikwent siedział, a w posiadaniu tego telefonu był wówczas tylko prokurator Babiński, sąd nawet nie próbował tego sprawdzić. - Prokuratorzy czują się bezkarni, bo sędziowie im na to pozwalają - mówi była minister sprawiedliwości Barbara Piwnik, sędzia Sądu Okręgowego w Warszawie.

Siedzieć za nic
Większość aresztów i innych środków zapobiegawczych stosowanych przez prokuraturę i sądy jest nieuzasadniona. Często postępowania przed sądem kończą się uniewinnieniem oskarżonych. Mnożą się więc wnioski o wysokie odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie i areszt (zgodnie z art. 552 kpk). Prokuratura Generalna nie prowadzi statystyki, ile takich wniosków trafia do sądów cywilnych, ale adwokaci mówią, że na pewno jest ich kilkaset rocznie. Średnie roszczenie to 5 tys. zł za dzień bezzasadnego aresztu. Więcej, jeśli osadzony twierdzi i dowodzi, że stracił zdrowie w więziennej celi, co jest normą. Wielokrotnie pisaliśmy o aresztach trwających 2 albo nawet 3 lata, które po zakończeniu procesów okazywały się środkiem zastosowanym niesłusznie i z naruszeniem praw człowieka. Skutkiem są milionowe odszkodowania dla osadzonych wypłacane przez skarb państwa. Płacą zatem podatnicy. Prokuratorzy, którzy albo odrzucali dowody niewinności, albo wręcz preparowali dowody winy, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności - ani karnej, ani dyscyplinarnej, ani finansowej. Podobnie sędziowie, którzy te areszty klepali bez sprawdzenia, czy dowody przeciwko podejrzanemu są wystarczające do pozbawienia go wolności. Tymczasem zgodnie z przepisami oni wcale nie muszą być bezkarni. Prawo wręcz tego zabrania. Tylko nikt z tych, którzy mają stać na straży praworządności, tego prawa nie stosuje. Dlaczego? - Najwyższy czas postawić to pytanie - mówi Barbara Piwnik. - Pora otwarcie o tym mówić, żeby nie mnożyć krzywdy ludzkiej.

Paragraf na nadgorliwców
Art. 557 kpk mówi, że w razie naprawienia szkody oraz zadośćuczynienia za krzywdę skarb państwa ma roszczenie zwrotne do osób, które swoim bezprawnym działaniem spowodowały niesłuszne skazanie, zastosowanie środka zabezpieczającego, niesłuszne tymczasowe aresztowanie lub zatrzymanie. Adresatem powództwa o zwrot zasądzonej kwoty na rzecz osób bezpodstawnie skazanych czy tymczasowo aresztowanych powinien być sędzia, a przede wszystkim prokurator. Oni podejmują decyzje, które prowadzą do wskazanych w art. 557 kpk rozstrzygnięć. Uprawnionymi do wytoczenia powództwa przeciwko nieuczciwemu prokuratorowi są... prokuratura oraz organ powołany do reprezentowania skarbu państwa. Organem tym jest Prokuratura Generalna. - Po zasądzeniu przez sąd odszkodowania i zadośćuczynienia za niesłuszne aresztowanie prokurator musi obligatoryjnie zbadać, czy nie zostało ono spowodowane działaniem funkcjonariusza publicznego i w tym przedmiocie wydaje postanowienie, ale zamyka sprawę tylko w tym wypadku, gdy nie dopatrzył się podstaw do wytoczenia powództwa - tłumaczy sędzia Sądu Najwyższego Tomasz Grzegorczyk, autor podręczników prawa. Z analizy danych statystycznych, jakimi dysponuje minister sprawiedliwości, wynika, że od początku 2008 do końca II kwartału 2009 r. prokuratury nie skierowały ani jednego powództwa w trybie art. 557 § 1 i 2 kpk. Wydano 386 postanowień (znacznie mniej niż uzyskane w tym okresie odszkodowania za niesłuszny areszt) na podstawie art. 557 § 2 kpk, ale wyłącznie o braku podstaw do wniesienia powództwa regresowego, tj. zwrotu skarbowi państwa wydatków zawinionych przez prawników. W większości spraw ustalono, że nie zachodzi przesłanka w postaci bezprawnego zachowania osoby, o której mowa w art. 557 § 1 kpk. Czyli mówiąc po ludzku, prokurator kierował do aresztu niewinnego człowieka zawsze zgodnie z prawem... Na marginesie dodamy, że w latach 2006-2007 jedynie Prokuratura Okręgowa w Płocku skierowała 2 pozwy regresowe, które okazały się skuteczne. We wszystkich innych koledzy prokuratorzy trzymali się razem. Okazywali solidarność z partaczami, nadgorliwcami, nieukami i kolegami idącymi na skróty.

Rodzina togowatych
Parę miesięcy przed śmiercią Jerzy Szmajdziński wystąpił z zapytaniem do Ministerstwa Sprawiedliwości, dlaczego art. 557 kpk nie jest stosowany, a manipulujący prawem prokuratorzy pozostają bezkarni. Zapytał o liczbę niesłusznych aresztów, o wysokość odszkodowań i o to, ilu prokuratorów zapłaciło z własnej kieszeni za zniszczenie komuś życia. Na pytanie odpowiedzi nie dostał, natomiast podsekretarz stanu Zbigniew Wrona stwierdził, że art. 557 kpk... jest trudny do zrozumienia: Dostrzegając trudności w praktycznym stosowaniu przepisu art. 557 kpk oraz skomplikowane zagadnienia natury cywilistycznej, a także rosnącą liczbę i zakres zobowiązań odszkodowawczych Skarbu Państwa, w Ministerstwie Sprawiedliwości podjęto prace legislacyjne mające na celu nowelizację przepisów art. 557-558 kpk. Jednocześnie złożoność przedmiotowej materii oraz daleko idąca odmienność poglądów wymagają pogłębionej analizy powyższego zagadnienia w celu doprecyzowania i uzupełnienia obowiązujących regulacji o nowe przesłanki umożliwiające egzekwowanie odpowiedzialności regresowej. Należy przy tym również pamiętać o niezawisłości sędziowskiej, wymagającej zagwarantowania sędziom orzekającym o środkach zapobiegawczych, zabezpieczających lub o skazaniu niezbędnej autonomii orzeczniczej, jak również zapewnienia określonych standardów i warunków wykonywania ustawowych obowiązków przez prokuratora i innych funkcjonariuszy publicznych, którzy w sposób nieskrępowany powinni realizować swoje zadania. Okazuje się, że już w 2006 r. posłanka Beata Sawicka wnosiła interpelację i podobne zapytanie do ministra. Dowiedziała się, że począwszy od IV kwartału 2003 r. do sierpnia 2005 r. prokuratorzy przeprowadzili ok. 100 postępowań wyjaśniających, mających na celu dochodzenie roszczeń zwrotnych, o których mowa wart. 557 § I kpk. Wyniki tych postępowań nie dały podstaw do wytoczenia przez prokuratora powództw regresowych. Także w 2006 r. rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski występował z podobnym zapytaniem i żądaniem ścigania prokuratorów. I co? Dostał odpowiedź od ministra Zbigniewa Ziobry, że nie uzgodniono, kto ma reprezentować skarb państwa w tych postępowaniach... - Prokuratura Generalna nie tylko może, ale wręcz nie powinna czekać na decyzję prokuratora i wytoczyć powództwo wcześniej, jak również przyłączyć się do procesu na zasadach postępowania cywilnego - komentuje sędzia Grzegorczyk. Ile razy Prokuratura Generalna ścigała prokuratora za niesłuszny areszt? Ani razu. Funkcjonariusze państwa mający stosować prawo sami je łamią.

Tak ma zostać
Stowarzyszenie Prokuratorów Rzeczpospolitej Polskiej wystosowało list otwarty do Ministerstwa Sprawiedliwości. List mówił o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na wspaniałych funkcjonariuszy publicznych poprzez stosowanie art. 557 kpk. Stowarzyszenie jest przerażone, że wzrasta liczba i wysokość kwot wypłacanych odszkodowań. Poza tym zauważa, że udowodnienie, iż prokurator zastosował niesłuszny areszt, jest niezwykle proste. I co wtedy? O konsekwencjach takiego orzeczenia dla bytu prokuratora i jego rodziny lepiej nawet nie wspominać - pisał przedstawiciel stowarzyszenia Bolesław Kurzępa. Ciekawe, czy prokuratorzy ze stowarzyszenia z podobną troską odnosili się do ofiar ich beztroskich poczynań, myśleli o dzieciach i małżonkach, często pozostających bez środków do życia? Czy tego rodzaju zagrożenia można de legę lata uniknąć? - pyta stowarzyszenie. - Wyobraźmy sobie przypadek uniewinnienia jednego z oskarżonych w głośnych ostatnio procesach gospodarczych, który przedstawi żądanie zasądzenia na jego rzecz wielomilionowego odszkodowania, a następnie po jego uznaniu i wypłaceniu Skarb Państwa skieruje swoje roszczenie np. przeciwko prokuratorowi prowadzącemu w tej sprawie śledztwo. Jest to sytuacja o tyle realna, że w sporej części spraw gospodarczych najpierw ma miejsce zwrot akt do prokuratury, zaś późniejsze relacje prasowe czy telewizyjne wskazywały, że główną przyczyną uniewinnienia oskarżonego były ewidentne błędy postępowania przygotowawczego. (...) Jedynym rozwiązaniem wydaje się być wprowadzenie obowiązkowego ubezpieczenia prokuratorów od odpowiedzialności cywilnej z tytułu wykonywanych obowiązków służbowych. Tyle że im żadne ubezpieczenie nie jest potrzebne. Ich gwarancją są koledzy, którzy na pewno nie dopatrzą się bezprawnego działania u kumpli nieudaczni? ków i manipulantów. W każdym razie prokuratura jako instytucja nie powinna ubezpieczać swoich pracowników, bo to by znaczyło gwarantowanie im nieponoszenia odpowiedzialności. Niechaj prokuratorzy lubiący naginać prawo sami ubezpieczają się od następstw swego hobby. - Za 10, 15 lat koło historii się odwróci i ci, którzy dziś wsadzają, mogą być wsadzani - mówi Barbara Piwnik. - Trochę pokory. Tyle krzyczy się o wypełnieniu testamentu ofiar ze Smoleńska. To wypełnijcie prośbę Szmajdzińskiego o ściganie tych, którzy współtworzą bezprawie. ?
Art. 263 kpk § 3. Łączny okres stosowania tymczasowego aresztowania do chwili wydania pierwszego wyroku przez sąd pierwszej instancji nie może przekroczyć 2 lat. Ponad 1000 osób w Polsce przebywa w tymczasowym areszcie już ponad 2 lata, a Polska przegrała do tej pory 36 spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu właśnie ze względu na zbyt długie tymczasowe aresztowanie. Dwa razy tyle - za niesłuszne stosowanie aresztów.

Jego Magnificencja Szofer (NIE, 15/2010)


Podwiózł, wsadzili, nie wie za co.
 
W latach 90. ksiądz Eugeniusz W, pseudonim Dealer, wciągnął w interesy zakonnika pallotyna Mariana W. i Józefa W, mechanika utrzymującego się z działalności usługowej uboju bydła, oraz dwie siostry - katechetkę i organizatorkę spotkań Oazy.
Wykorzystując zapis ustawy kościelnej (art. 56) o zwolnieniu od cła darów na rzecz Kościoła, ściągano z zagranicy samochody i fałszowano dokumenty. Samochody kupowano u dealerów lub na szrotach w Niemczech, Austrii i Holandii. Następnie sporządzano fikcyjny akt darowizny (obdarowywał wujek, rodak, parafia w Niemczech, Austrii lub Holandii, ciotka itp.). Z tym aktem oraz zgodą kurii na przyjęcie daru przez parafię (na zgodach tych znajdowały się pieczęcie i podpisy pracowników kurii) zgłaszano samochody do odprawy celnej. Nie ściągano byle czego. Audi, mercedesy, bmw, alfy romeo.
 Potem auta kupowali adwokaci, lekarze, policjanci. Ksiądz Eugeniusz wpadł po 5 latach. Przez pazerność i głupotę. Jednym z rzekomych darczyńców okazał się muzułmanin, który potem oświadczył w śledztwie: Ze względów religijnych nie przekazałbym chrześcijaninowi żadnego daru. Kuria odcięła się od sprawy. O tym, jak to się stało, że biskupi firmowali przyjęcie niby-darowizn, biskupi milczą. Sam ksiądz powiedział jasno: Zostałem poświęcony dla sprawy. Rzucono mnie na żer. Ksiądz Genio stał się wzorem dla innych.
W 1995 r. powstał Chrześcijański Kościół Głosicieli Dobrej Nowiny. Na 58 kapłanów i dostojników 41 osób pozostawało w kręgu zainteresowania policji, 19 miało za sobą wyroki, a 5 było poszukiwanych listami gończymi. Dziś Kościół liczy podobno tysiące wyznawców. Pomysł zrodził się wśród odsiadujących wyroki członków grupy pruszkowskiej. Pomogli byli katoliccy księża. Statut Kościoła napisał kapelan, który siedział z nimi pod celą za nadużycia finansowe. Nauczył ich też przepisów podatkowych zwalniających Kościół z przeróżnych opłat. Stworzona przez nich instytucja okazała się tak silna, że przetrwała sam "Pruszków". Legalizowała pobyt cudzoziemcom (głównie Wietnamczykom). Wielu z nich przebywa tu w charakterze konsultantów Głosicieli Dobrej Nowiny. Kapłani pobierali też 10 proc. od odpisów podatkowych firm, które deklarowały fikcyjne darowizny "na cele kultowe". Potem darczyńca odliczał to sobie od podatku. Prokuratura ma dowody na kilka milionów złotych takich darowizn. Kościołem Głosicieli Dobrej Nowiny zafascynowany był Marek B., profesor informatyki, prorektor Politechniki Szczecińskiej. Tam znalazł ukojenie, dobre słowo. Bywało, że wspierał kapłanów, którym było tak ciężko finansowo, że nie mieli samochodu (!). Czasem więc Marek B. podrzucał ich to tu, to tam.
W październiku 2009 r. jego znajomy Marek M., też wyznawca Kościoła, poprosił profesora, by zawiózł biskupa Henryka M. i kapłana Władysława K. do firmy leasingowej. Tak zrobił. Tam jednak został zatrzymany przez policję i osadzony na policyjnym dołku. Chłop, jak twierdzi, pojęcia nie miał, o co chodzi. Okazuje się, że gdy Marek B. czekał w samochodzie, kapłan Władysław K. i jego guru poszli załatwić leasing na kradziony samochód. Nie udało się, bo pracownik firmy kapnął się, że dokumenty wozu są fałszywe. Tak panowie wpadli.
Biskup podczas przesłuchania milczał, dumnie patrząc w sufit, a ksiądz Władysław K. opowiadał. Głównie o tym, że pomysłodawcą i podżegaczem był prof. Marek B. Tak prorektor pozostał w areszcie na pierwsze 3 miesiące. W tym czasie asesor Prokuratury Rejonowej Warszawa-Ochota Krzysztof Sztur nie wykonał żadnej czynności procesowej z jego udziałem. Tymczasem informatyk uparcie twierdził, że nic nie rozumie. Miał podrzucić kapłanów i tyle. W międzyczasie do prokuratora zgłosił się ksiądz Władysław K. z prośbą o dodatkowe przesłuchanie. Skruszony przyznał, że kłamliwie pomówił Marka B. Został nakłoniony do złożenia takich zeznań, ale on nie chce mieć na sumieniu takiego brzemienia. Potwierdził, że prorektor był jedynie kierowcą. Asesor nie wziął jednak tego wyznania pod uwagę i zgłosił wniosek o kolejne 3 miesiące aresztu, argumentując, że wszystkie dowody wskazują na winę Marka B. Tymi dowodami były zeznania Władysława K., właśnie odwołane. Marek B. nigdy nie był widziany przez pracowników firmy leasingowej (a Kościół przepuścił przez firmę wiele trefnych aut), podczas okazania nikt go nie rozpoznał (jedynie kapłanów), nie figuruje w żadnym dokumencie, nigdy nie zgłaszał żadnego samochodu do sprzedaży. Gdy prorektor poprosił o konfrontację z Władysławem K., do czego ma pełne prawo, prokurator odmówił. Pełnomocnik profesora napisał do prokuratora zażalenie na zakaz wglądu do akt. Wskazał, że jest to naruszenie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego oraz Trybunału Praw Człowieka i odebranie podejrzanemu prawa do obrony. Prokurator Krzysztof Sztur odpowiedział: ...udostępnienie obrońcy podejrzanego akt sprawy odbyłoby się ze szkodą dla prawidłowego toku tego postępowania. Zauważył też, że w sprawie należy wykonać wiele czynności procesowych. Nie wspomniał jednak, że żadnych czynności procesowych z udziałem podejrzanego nie wykonuje. Stwierdził, że szanuje decyzje obu wymienionych przez obrońcę trybunałów, ale akt nie udostępni. I wcale nie ogranicza prawa do obrony, bo przecież jak już skieruje akt oskarżenia do sądu, to Marek B. będzie mógł sobie zajrzeć w akta. Tymczasem Marek B. miał w celi dużo czasu na myślenie. I skojarzył, że zawsze, gdy miał gdzieś podrzucić kapłanów, prosił go o to właśnie Marek M. Darczyńca, honorowy członek Kościoła, który wielokrotnie pracował charytatywnie na jego rzecz. Tak w każdym razie myślał profesor. Poprosił o przesłuchanie Marka M. Bez skutku. Gdy we wniosku o przedłużenie aresztu prokurator argumentował, że prorektor nie może opuścić aresztu, dopóki nie zostanie przesłuchany Marek M., profesor zaczął wręcz błagać o to przesłuchanie. Cisza. Pełnomocnik profesora adwokat Kazimierz Pawelec też wielokrotnie prosił o to prokuratora. Po którymś z kolejnych takich pism adwokat dostał odpowiedź od prokuratora Sztura: Niestety, na chwilę obecną nie ustalono aktualnego miejsca pobytu Marka M. Prorektor odbywa więc kolejną 3-miesięczną sankcję. Poszukaliśmy igły w stogu siana, której od pół roku nie może znaleźć prokurator. Zajęło to nam... godzinę i 40 minut, choć w przeciwieństwie do prokuratora nie mieliśmy ani jego danych z miejsca zamieszkania, ani z miejsca pracy. Poszukiwany świadek przebywa obecnie na warszawskim Bródnie. Na cmentarzu. Od przeszło miesiąca nie żyje. Prokurator nie chciał komentować sprawy. A Marek B. siedzi, czekając na przesłuchanie nieboszczyka.
Marek B. nie może się bronić. Asesor odmówił adwokatowi profesora wglądu do akt. Stwierdził, że Marek B. działa w zorganizowanej grupie przestępczej i jeśli pozna zeznania innych, będzie utrudniał śledztwo.


Honor Pani Prostytutki (NIE, 13/2010)


Jak prokuratorzy robią wyniki i za co awansują. 
 Policjant to ma klawe życie. Dopóki nie wybierze się do pod warszawskich Marek. Dariusz K. jest policjantem z Legionowa. W sierpniu 2008 r. wraz z kolegą ze służby przejeżdżał jego samochodem przez Marki. Gdy pokonywali znany wszystkim okolicznym mieszkańcom "kurwi dołek", natknęli się na nieznaną im kobietę. Strój i zachowanie wskazywały jasno, że pani ta może nigdy "Pana Tadeusza" nie czytała, ale o tym, gdzie Telimenie właziły mrówki, wie na pewno. Według relacji obu panów niewiasta wtargnęła im pod koła, podniosła i tak bardzo kusą spódniczkę, pokazując, co im da i w jaki sposób. Zmuszeni do gwałtownego hamowania i mało zainteresowani wątpliwymi wdziękami pani, mężczyźni powiedzieli, co 0 niej myślą. Szczególnie dobitny w słowach był Dariusz K., który posłał jej parę kurew. Po czym panowie pojechali dalej.
Nie minęło wiele czasu, gdy zauważyli, że pędzi za nimi czerwona honda kierowana przez półnagiego wytatuowanego mięśniaka w krótkich spodenkach. Ów przemiły człowiek trzymał w ręku siekierę... Policjanci zaczęli uciekać, ale w pewnym momencie drogę zajechało im czarne bmw z trzema facetami w środku. Gdy się zatrzymali, mięśniak z siekierą szedł prosto na nich. Był to Mariusz F., prawie dwumetrowy, bez szyi, wytatuowany potwór znany miejscowej policji. W krótkich żołnierskich słowach, powiedział, co o nich myśli, i poinformował, że zaraz ich zabije. Legionowscy policjanci chcieli wezwać pomoc, lecz nie mogli połączyć się z miejscową policją. Pokazali legitymacje, mówiąc, że są z policji. "Chuj mnie to obchodzi" - usłyszeli. Postanowili więc bronić się, jak umieli. Zaczęli obrzucać Mariusza F. kamieniami. Niewiele to jednak dało. W pewnej chwili wytatuowany mięśniak zrezygnował z rozlewu krwi 1 skupił się na samochodzie, którym przyjechali policjanci. Wsiadł do niego, odpalił i spokojnie odjechał. Do jego hondy wsiadł jeden z pasażerów bmw i oba samochody zniknęły.
Niedługo potem pojawił się patrol miejscowej policji. Za złodziejem ruszył pościg. Skuteczny. Mariusza F. schwytano. Odnaleziono też skradzione funkcjonariuszom auto. - Zadzwoniła do mnie jedna z naszych prostytutek, że tych dwóch ukradło jej telefon komórkowy - zeznał w komisariacie Mariusz F. - To za nimi pojechałem. Ów miłośnik siekiery był opiekunem leśnych panienek. Miał pilnować, żeby dawały dupy, dzieliły się odpowiednio kasą i trzymały gębę na kłódkę. W tym wypadku bronił też telefonu komórkowego. Nikt co prawda nie dociekał, z czego panna zadzwoniła, skoro policjanci rzekomo pozbawili ją telefonu, ale to mało istotny szczegół. Mariusz F. trafił pod opiekę wołomińskiego prokuratora. Nie pierwszy raz zresztą. I tu cała historia powinna się skończyć. Ale się nie skończyła. Asesor wołomińskiej prokuratury Radosław Masłosz do awansu potrzebował wyników. W tym niechcący pomógł mu funkcjonariusz Dariusz K., opowiadając o pościgu i spotkaniu z mięśniakiem z siekierą. Nie wspomniał o tym, że natknął się w lesie na prostytutkę, bo nie wiązał wówczas tych faktów. Poza tym, po pierwsze, nawyzywał ją od kurew, co mogło bardzo dotknąć ową skromną niewiastę, a po drugie, nie chciał wkurzać narzeczonej. Prostytutka to prostytutka.
Co robi ambitny prokurator? Oskarża Dariusza K. o składanie fałszywych zeznań i wszczyna przeciwko niemu postępowanie. Policjant zgodnie z procedurą zostaje zawieszony w czynnościach. Nie jest już policjantem, lecz podejrzanym. Prokurator nie sprawdza wersji Mariusza F. Podobno nie może znaleźć dupodajki z lasu. Nie każe nawet mięśniakowi wskazać miejsca jej pracy. Sam Mariusz F. twierdzi, że tej laski już się nie znajdzie, bo wyparowała. Pozostają tylko zeznania bandziora, które okazują się bardziej wiarygodne niż relacja dwóch funkcjonariuszy o nieposzlakowanej opinii. Prokurator zakłada, że Dariusz K. dlatego nie wspomniał o bliskim spotkaniu z prostytutką, bo gwizdnął jej telefon komórkowy. Asesor ma więc dwóch groźnych przestępców i wymarzone wyniki... Niedawno Sąd Rejonowy w Wołominie zakończył sprawę. Uniewinnieniem. Sędzia nie pozostawił suchej nitki na prowadzącym postępowanie prokuratorze. Ten jednak złożył już apelację. Żąda, by sąd zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia, czyli by funkcjonariusz nadal bujał się z oskarżeniem prostytutki, której nigdy nie znaleziono, nie przesłuchano, a nawet nie próbowano jej szukać. Pod wnioskiem apelacyjnym nie podpisał się już asesor Radosław Masłosz, ale prokurator Masłosz.

A może deptał trawnik (NIE 07/2010)


Kto raz pójdzie siedzieć, poszukają na niego kija.

Czerwiec 2006
Grzegorz Ślak trafia do aresztu. Prokuratura Apelacyjna w Krakowie postawiła mu zarzut, że jako prezes Rafinerii Trzebinia SA chachmęcił przy sprzedaży paliw, oszukał skarb państwa na prawie 800 mln zł. Jak prokuratorzy ustalili kwotę uszczuplenia podatku? Wpadli na prosty sposób – zażądali, by Urząd Kontroli Skarbowej w Krakowie przeprowadził symulację: co by było, gdyby nieakcyzowe produkty (NKON, Flonaft, FL, N-15, Metalchron, Naftochron, antyutleniający preparat do benzyn motorowych oraz Antykor) były opodatkowane podatkiem akcyzowym takim jak olej napędowy lub benzyna. UKS wyliczył, że państwu należałoby się ponad 790 mln zł. Tyle że owe produkty nie były objęte akcyzą…
Gdy krakowski prokurator Marek Wełna, okrzyknięty pogromcą mafii paliwowej, ćwiczył wyobraźnię, sprawdzając, co by było, gdyby babcia miała wąsy, w Rafinerii Trzebinia trwały kontrole skarbowe. I nic. Ślak i jego koledzy działali zgodnie z prawem skarbowym i rozporządzeniem Ministerstwa Finansów, a rafinerię opuszczały produkty, za które nie płaci się akcyzy. Żadnego złodziejstwa nie stwierdzili. Wszystko na legalu. Pierwsze postanowienie UKS w Krakowie zapadło w grudniu 2007 r. Następne po roku. Decyzje są nieodwołalne i ostateczne. Głos w tej sprawie zabrał jeszcze Wojewódzki Sąd Administracyjny w Krakowie. W prawomocnym orzeczeniu podzielił zdanie kontrolerów. Ślak nic nie ukradł.
Grzegorz Ślak był prezesem Rafinerii Trzebinia od czerwca 2002 do października 2005 r. Gdy przyszedł na to stanowisko, przedsiębiorstwo było w fatalnym stanie. Pracownicy tylko czekali, kiedy ich zakład upadnie. Ślak zdychającą firmę zmienił w przodującą w regionie rafinerię, specjalizującą się w najnowszych biotechnologiach, przy­noszącą regularnie duże zyski.

Grudzień 2008
Po ostatniej decyzji UKS prokuratura powinna dać sobie spokój, zostawić rafinerię i Ślaka i zająć się prawdziwymi przestępstwami. Ale nie prokurator Marek Wełna. Pogromca mafii nie odpuszcza. Przeciwnie – rozszerza zasięg swojego śledztwa o pracowników UKS oraz Ministerstwo Finansów. Sędziego z WSA o dziwo pomija.
I tak do odrębnego postępowania wyłączono śledztwo przeciwko urzędnikom skarbowym, którzy wydali korzystne dla rafinerii orzeczenia. W styczniu 2009 r. na wniosek prokuratury CBA wkroczyło do krakowskiego UKS, a 6 lutego 2009 r. do Ministerstwa Finansów, przeprowadzając nakazane przez krakowskich śledczych rewizje. Poszukiwane były dowody spisku zawiązanego między urzędnikami resortu, skarbówki i prezesem Ślakiem. We wszystkich ważnych mediach pojawił się Marek Wełna. Z przejęciem i oburzeniem mówił o tym, że management rafinerii, działając w zorganizowanej grupie przestępczej, brał udział w nielegalnym obrocie paliwem i prał brudne pieniądze.

Kwiecień 2009
Ślak się wkurzył i złożył w Sądzie Okręgowym w Krakowie bezprecedensowy pozew o ochronę dóbr osobistych. Pozwał prokuratora Wełnę, zarzucając mu rozpowszechnianie nieprawdziwych i szkalujących go informacji. Zażądał zapłaty 50 tys. zł na cel charytatywny oraz przeprosin w głównym wydaniu „Wiadomości” TVP 1, na trzeciej stronie „Gazety Wyborczej”, „Dziennika Polskiego” i „Pulsu Biznesu”, a także na licznych portalach internetowych. W odpowiedzi na pozew prokurator Wełna wniósł o jego oddalenie. Stwierdził, że za ewentualne szkody wyrządzone przez prokuratora podczas wykonywania czynności służbowych odpowiedzialność ponosi skarb państwa. Bo za jego błędy zgodnie z przepisami płacą podatnicy. Tyle że wypowiedzi przed kamerami to nie są czynności procesowe i za nie odpowiada człowiek, który mówi.

Czerwiec 2009
Rozprawa przed krakowskim sądem. Ślak kontra Wełna. Rozprawa trwa niespełna godzinę. Sędzia odrzuca wniosek o zniesławienie. Według niego prokurator nie naruszył prawa, a wniosek Grzegorza Ślaka nie zasługuje na rozpatrzenie. Grzegorz Ślak wnosi odwołanie.

Listopad 2009
Przed Sądem Apelacyjnym w Krakowie odbywa się rozprawa odwoławcza. Prokurator Marek Wełna jest spokojny. Sędzia podtrzymuje wyrok poprzedniej instancji. Wniosek Ślaka nie zasługuje na uwzględnienie.

Grudzień 2009
Grzegorz Ślak ponownie trafia do aresztu. Na 2 miesiące. Krakowska prokuratura apelacyjna zarzuca mu finansowanie firm, które rzekomo zajmowały się nielegalnym obrotem paliwem. Według prokuratury w latach 1999–2000, będąc pracownikiem banku, udzielał kredytów, z których korzystała mafia paliwowa. Podobno był tego świadomy i miał z tego korzyść. W ciągu paru miesięcy rzekomo przyjął… przeszło 1 mln zł łapówek. Tak twierdzi świadek. Według prokuratury bank stracił przeszło 4 mln.  Tyle że bank nie złożył doniesienia o przestępstwie, a większość pożyczkobiorców twierdzi, że kredyty zostały spłacone. Większość kredytów była gotówkowa, a bankowiec nie odpowiada przecież za to, co z pieniędzmi robi kredytobiorca.
Prokuratura wszczęła śledztwo po przeszło 10 latach. Wskutek olśnienia?
Postępowanie prowadzi prokurator Rafał Babiński. Podwładny prokuratora Marka Wełny. Nadzoruje jego pracę zastępca prokuratora apelacyjnego Marek Wełna.

Styczeń 2010
Ślak wnosi zażalenie na zastosowany środek w postaci aresztowania. Prokurator Babiński sugeruje, że Ślak nie może opuścić aresztu, ponieważ próbował kontaktować się z jednym ze świadków, wysyłając mu z własnego telefonu SMS. Sąd podtrzymuje areszt. Ślak utrzymuje, że nigdy żadnego SMS-a nie wysyłał.

Luty 2010
Prokurator wnosi o przedłużenie aresztu. Podnosi, że miał za mało czasu, by zebrać materiał dowodowy. W międzyczasie prokurator Babiński przebywał na urlopie. Według rzecznika prokuratury, wcześniej zaplanowanym. Przez 2 miesiące aresztu Ślaka nawet go nie przesłuchano. Prokurator nie miał też czasu na przesłuchanie świadków. Dlatego Ślak musi pozostać w areszcie.
Posiedzenie w sprawie przedłużenia aresztu trwało 20 min. Sędzia przeczytała przygotowane zawczasu uzasadnienie. Przedłużenie środka zapobiegawczego w postaci aresztowania jest uzasadnione. Grzegorz Ślak spędzi kolejne 2 miesiące w areszcie śledczym przy ul. Montelupich w Krakowie.


Marek Wełna
 Jeśli jest to rewanż pewnego prokuratora, to i tak cywilizowany. Wikingowie z moszen swoich wrogów robili sakiewki.